Miałem dzisiaj dość nieprzyjemne zdarzenie... nieprzyjemna dla mnie, bo wszyscy się ze mnie nabijali no i dla lisa, bo się niestety trochę pomęczył.
Na lisiej zbiorówce strzelałem ze "służbowego", samopowtarzalnego Browninga 12/76 śrut nr 3. Taki dostałem. Sam wybrałbym trochę grubszy ale trudno. Kiedy polowanie już się prawie skończyło dostaliśmy sygnał, żeby jechać na drugą stronę doliny i pomóc koledze, który zapędził lisa gdzieś pod szczyt. Ustawiliśmy się - nie bez problemu bo śniegu jak diabli, i ziemia zamarznięta, sople jakieś... a stromo jak cholera. Pierwszy strzelił jeden z trzech znajomych, którzy brali udział w tej obławie i trafił, jak twierdził w tylną łapę lisa. Zacięła mu się jednak broń więc nie poprawił. Zwierze biegło dalej w moją stronę. Strzeliłem raz - prawie bez reakcji ale biegnie dalej ku mnie. Strzeliłem drugi - lis się zatrzymał, obejrzał za siebie i przydreptał jeszcze bliżej. Zatrzymał się jakieś 30m prze de mną - strzeliłem trzeci raz a ten zamiast wreszcie paść zaczął truchtać w moją stronę. Przewrócił się jakieś 10 metrów ode mnie, ciągle żywy i sprawa była by prosta gdyby nie to, że zapomniałem wziąć więcej nabojów z samochodu Po prostu po nie udanej pierwszej części polowania podszedłem do tego bez entuzjazmu i, krótko mówiąc, zlałem sprawę. Zatłukłem go kolbą, bo nie było wyjścia ale co mnie dziwi... Wiem, że z broni śrutowej to ja asem nie jestem ale, żeby z 30m do siedzącego lisa nie trafić, to chyba nie możliwe. Zresztą gdybym spudłował, to lis by pewnie uszedł, bo postrzał w łapę, to chyba śmiercią nie grozi. Słyszałem, że jak się źle trafi zająca czy lisa - to znaczy do celu dochodzi za mało śrucin, żeby wywołać porażenie - to może to uodpornić zwierze na szok. Czy to możliwe i czy możliwe, że drobny śrut też "pomógł" mi spaprać sprawę? Czy może powinienem mieć pretensje tylko do siebie.