Trochę Afryki


Aby dotrzeć – właściwsze słowo – dolecieć, do Namibii dawnej kolonii niemieckiej w południowo zachodniej Afryce, zmuszony jestem do rozpoczęcia podróży na ul. Halnej w Krynicy – Zdroju, a praktycznie rzecz biorąc to między niebem a ziemią, bo pod szczytem Holicy 697 m n.p.m. Zresztą, jaka tam ulica; ot ni to droga, ni to ścieżka i ciągle – jak to w górach – zakosami pod górę. Od pewnego czasu jest nawet dróżką przejezdną.
Continuando dalla cassa rettangolare degli anni '20, la collezione Wiener presenta ora un nuovo design del quadrante. I due quadranti bianchi sono semplici e puri, con indici estesi o numeri arabi a ore 3, 6, 9 e 12, in armonia con la scala temporale estesa.hublot replica Un altro stile di quadrante blu stellato, con bracciale in acciaio o cinturino in pelle dello stesso colore, aggiunge un tocco di brillantezza all'orologio,seiko replica che ricorda la notte tranquilla e gioiosa trascorsa in Italia.


Na tej ulicy – nie ulicy – jako ostatni stoi niezwykły dom. Z daleka wabi przechodniów swą białą elewacją, na której widnieją misternie odlane w betonie sylwetki zwierzyny łownej i ptactwa. Przechodzących obok turystów wita tablica:
Prywatne Muzeum Przyrodniczo – Łowieckie „ Łuczakówka” w Krynicy – Zdroju.
Otwarta brama i zapraszający napis „Przechodniu wejdź” zachęcają do odwiedzin. Dom otacza sad, ze smakiem i znawstwem utrzymany ukwiecony ogród, w którym znalazła swoje miejsce pasieka z czterdziestoma pniami pszczelich rodzin– jedna z fascynacji gospodarza –obok zaś bytuje w stanie półdzikim rodzina danieli, w sadzawkach pływają żabki. Uspokajająco szemrze fontanna, staw rybny, na którym pływa bałwanek krzyżówki i swoją obecnością zachęca do bezpiecznych odwiedzin przelatujące dzikie przedstawicielki rodziny kaczej, które często zatrzymują się dla odpoczynku na tym „lusterku” spokojnej wody. Altana z rusztem i przecudnym widokiem na panoramę doliny Kryniczanki, samą Krynicę i otaczające ją góry porośnięte wiekowym jodłowo – bukowym starodrzewiem, urokliwym szczególnie jesienią- określanym przez estetów „Złotą Polską Jesienią”. Są tam też rozmyślnie wkopane granitowe słupy graniczne, jako pamiątka po długoletniej służbie granicznej właściciela posesji, którego dziełem jest też, replika potężnej XVII wiecznej armaty ustawionej w narożnym bastionie domostwa, jak gdyby strzegąca bliższych i dalszych podejść do Muzeum. Zresztą nie tylko armata - nie tylko, bo wszystko, co tam zastajemy jest jego - właściciela własnoręcznym dziełem.
Gucci ha introdotto cinque nuovi orologi a carica automatica da 40 mm,audemars piguet replica che sono sensibili al genere e rendono gli orologi da uomo del marchio più versatili.

A kim jest właściciel tej posiadłości?

To Pan Józef Łuczak, który urodził się w Kąclowej nieopodal Grybowa 27 lutego 1955 r., jako pierwsze z czterech, dziecię płci męskiej – zresztą w tej rodzinie przychodzili na świat sami mężczyźni, których drogi życiowe nieodmiennie wiodły ku mundurowi. Trzech z nich pełniło zawodową służbę w formacjach granicznych, a ostatni i najmłodszy z braci zdradził zielony otok i podjął służbę w 6 Brygadzie Desantowo – szturmowej im. Gen. Sosabowskiego w Krakowie.
Sam Pan Józef po ukończeniu szkół w rodzinnej Kąclowej, Grybowie i Nowym Sączu przywdział mundur w podoficerskiej szkole zawodowej Służby Uzbrojenia i Elektroniki w Olsztynie, którą ukończył o specjalności rusznikarz. Potem, przyszła roczna praktyka w Warszawie na ul. Żwirki Wigury, gdzie stacjonował pułk Ochrony i Regulacji Ruchu WSW IC MON.
Kolejnym etapem służby zawodowej była Karpacka Brygada Wojsk Ochrony Pogranicza w Nowym Sączu, gdzie objął stanowisko kierownika rusznikarni a do samego, odejścia ze służby w 2005 r. pełnił swoje obowiązki bezpośrednio na granicy państwa w rejonie podległym placówce Straży Granicznej w Muszynie.

Z łowiectwem związany był od dzieciństwa, bowiem czynnie polował jego ojciec Szczepan, szczęśliwy, że opatrzność obdarzyła go pierworodnym potomkiem płci męskiej i dalszymi trzema, stąd od maleńkości pierworodnego, rozwijał w nim zainteresowania otaczającym go ożywionym światem przyrody, a wraz z dorastaniem również łowiectwem, w tym z bronią myśliwską - stąd pewnie ów rusznikarski kierunek dorosłego Józka. Pan Szczepan posiadał również rozwinięty zmysł obserwacji otaczającej go przyrody i wrodzone umiejętności manualne. Potrafił preparować okazy zwierząt i ptactwa a ciekawski synek towarzyszył mu w tych pracach. Do tego doszły pozytywne geny swojego ojca stąd nic dziwnego, że i Józek posiadł tą rzadką umiejętność.

W dwudziestym piątym roku życia młody mężczyzna w mundurze, Józef Łuczak został przyjęty w poczet członków KŁ „ Sokół” w Krynicy i jest nim po dzień dzisiejszy. Należy dodać, że bracia Józka, mjr Stanisław i chor. Jan również polują. Stanisław jest łowczym KŁ”Przechyba” w Szczawnicy, a Jan ostrogi łowieckie zdobywał w naszym kole tj. WKŁ „Jeleń” w Krynicy, po czym przeniósł się i aktualnie poluje w „Orle” Grybów.

Jako myśliwego poznałem Józka w 1982 r., gdy losy zawodowej służby wojskowej rzuciły mnie do Krynicy i gdzie rozpocząłem nowy etap swojej działalności łowieckiej w WKŁ „Jeleń”.
Wtedy już łowczowałem i plan pozyskania jeleni mieliśmy dość wysoki. Samych byków strzelaliśmy dwanaście sztuk, do tego dochodziła podwójna liczba łań nie licząc cieląt - tak to wynikało z inwentaryzacji i całorocznej obserwacji, które się mniej więcej zgadzały. Wysoki plan zdeterminowany też był przez same szkody łowieckie. Wówczas każdy kawałeczek wolny od lasu był uprawiany, a i leśnicy narzekali na duże szkody w lesie. Stale im wychodziło, że łań jest zawsze za dużo, stąd na jednego byka przypadało do odstrzału dwie łanie i cielątko. Na przekór przyrodzie przypisywali bykom najwyżej jedną lub półtorej łani i mimo protestów wielu kół łowieckich nie było uproś! Plan należało wykonać i basta! Inaczej groziły kary i wojna z Nadleśnictwem, czego należało i nadal należy unikać pamiętając przysłowie; „ Jak chcesz uderzyć psa to kij się zawsze znajdzie”. No, ale wówczas mieliśmy wyrozumiałego Nadleśniczego, co to wiedział, że byk się nie ocieli i, że nakazywane praktyki prowadzą do eksterminacji tego pięknego i jedynego w swoim rodzaju wykształconego przez wieki podgatunku Jelenia karpackiego.

Wracając do Józka – w którymś tam roku- jednak pamięć ludzka jest ulotna - zaraz po rozpoczęciu byczego sezonu, odstrzał tychże szedł jakoś tak niemrawo. Napatoczył się Józek a, że nosił prawie ten sam mundur, to też wydaliśmy mu odstrzał na byka i cielaka. Tak, tak- wtedy wraz z bykami do odstrzału w tym samym terminie szły też cielęta. Pamiętam; odstrzał wręczyłem mu późnym sobotnim popołudniem, wypisałem go na „Dolinę” - to takie wspaniałe uroczysko nad dawnym SKR w Mochnaczce Wyżnej- życzyłem zwyczajowego połamania luf i rano w niedzielę, – co ja mówię rano - o brzasku dnia, dzwonek do drzwi – otwieram – Józek. - Strzeliłem byka powiada. Gratuluje mu i zapraszam do środka, ale ten rezygnuje. Nie mam czasu - spieszę się, bo… i wyjaśnia mi jakiś powód owego pośpiechu. Zdążył jeszcze opisać formę poroża strzelonego byka, czyli było takie, jakie być powinno. Byk w skupie. – Dziękuję i Darz Bór, posłałem za będącym już na półpiętrze sympatycznym kolegą. A tak w ogóle to Józek uchodzi w kręgu krynickich myśliwych za wytrawnego i wielce etycznego nemroda.

Oto jeden z przykładów, który sam mi opowiadał, a potwierdzili inni.
- Swego czasu w styczniu został zaproszony na pewne polowanie zbiorowe. Polowano przy paskudnych warunkach atmosferycznych, czyli padający mokry śnieg i marznący deszcz, przy bardzo silnym wietrze. Biorąc jednak pod uwagę, że dla myśliwego na polowanie pogoda jest dobra lub bardzo dobra – no to tą tego dnia należało określić, jako dobrą. Widoczność bardzo słaba. Strach było zajmować stanowiska przy drzewach, bo te mogły być wyrwane z korzeniami. – Ale nic to! Polowano wtedy w masywie Rokitniaka. Józkowi, jako, że nigdy nie korzystał z przywilejów gościa, co do losowania, to jak raz stanowisko, przypadło mu pod samym szczytem na końcu linii myśliwych, tam gdzie najmocniej wiało, sypało i lało a w dodatku i marzło. Polowano na jelenie – wszystkie, dziki i inny drobiazg przewidziany w planie. Żadnych sygnałów nie używano, z prostej przyczyny; nie byłoby ich słychać, a w górach mioty są nieco dłuższe jak w normalnych warunkach. Czasem trwają i dwie do trzech godzin. Pędzenie miało się rozpocząć o umówionej godzinie, mijały jednak minuty, kwadranse, minęła już godzina od umówionego ruszenia naganki a tu nic się nie działo, tylko zadymka, wycie wichru a przy tym wypatrywanie, które z targanych wichurą drzew zacznie się walić, aby na czas uskoczyć w bezpieczne miejsce. Józkowi zahartowanemu wopiście niezbyt to przeszkadzało, dość, że w tej kurzawie, najpierw usłyszał trzaski – jakby łamiących się szyb, a była to tylko łamiąca się skorupa lodowa - dojrzał cały pociąg dzików zdążający świńskim truchtem ku wierzchołkowi Rokitniaka, pewnie po to, aby przeskoczyć szczyt i znaleźć się w zacisznym miejscu. Dość powiedzieć, że Józek zdążył wykonać przepisowego, kwadrupleta. Czas mijał. Józek ochłonął no i trzeba się brać do tej „najprzyjemniejszej” na polowaniu roboty, ale najpierw postanowił wezwać kogoś do pomocy. Wołał, gwizdał, miał ochotę wystrzelić, ale został mu tylko jeden nabój. Czekał i czekał, bowiem cała linia myśliwych miała schodzić właśnie w jego kierunku, ale się nie doczekał, bo jak się później dowiedział to zeszli w całkiem innym miejscu. Co robi Józek?. Nie wiem jak to zrobił, ale pościągał wszystkie cztery strzelone dziki w jedno miejsce, do potoku Muszynka. Jak to zrobił? Ano przy pomocy pasa nośnego od sztucera i jakiegoś sznurka, powiązał po dwa, pas przeciągnął przez pierś i z góry na dół do Muszynki jakoś to szło. Zgubił przy tym pamiątkowy nóż z rękojeścią jeleniego poroża. Zrobił to przy akompaniamencie wycia wichru w koronach drzew i ciągle padającego marznącego śniegu z deszczem, a tu czas biegł nieubłaganie. Owe ściągnięcie strzelonego zwierza w jedno miejsce trwało dość długo. Była już głęboka noc. Postanowił dostać się do telefonu, który najbliżej znajdował się w budynkach ujęcia wody w Powroźniku. Brzegiem potoku po wiklinach i zaroślach dostał się do tego ujęcia wody. Drogą było to niemożliwe, ze względu na gołoledź. Myśliwemu udostępniono telefon. Dzwoni do ówczesnego leśniczego, który zdziwiony pytał, co jeszcze tam robi o tej porze. Zmęczony ściąganiem pokotu zapytał czy zakończono już polowanie. – Leśniczy odpowiedział, że tak, bo już od około czterech godzin jest w domu i szykuje się do snu. – No to fajnie ! – Załatwiaj samochód, bo strzeliłem cztery dziki na tym stanowisku, gdzie mnie postawiono, zakomunikował Józek. Leśniczy początkowo nie uwierzył, ale po około dwóch godzinach okrężną drogą ze względu na gołoledź, przybył na umówione miejsce i Józek w ten „sympatyczny” i niezapomniany sposób zakończył polowanie około godziny pierwszej w nocy .
- Po tej opowieści zadawałem sobie pytanie; czy kogokolwiek ze znanych mi myśliwych byłoby stać na taki heroiczny wysiłek.

To była jedyna zwierzyna strzelona tego dnia i chyba jedyny kwadruplet wykonany przez myśliwego zanotowany w pamięci krynickich myśliwych. Taki jest właśnie Józek, i niech to będzie potwierdzeniem Jego łowieckich cnot.

Jest też niewysokiego wzrostu, szczupły, żeby nie powiedzieć szczuplutki, nadzwyczaj ruchliwy. Jako myśliwy jest mistrzem podchodu i preferuje właśnie ten sposób polowania? W łowisku porusza się jak kot? Strzela wybornie z legalnie przerobionego własnoręcznie, bojowego karabinu Mauser pochodzącego z demobilu, na piękny i poręczny sztucerek. Zresztą – On – Józek, robi wszystko własnoręcznie. Kolba tego sztucerka jest inkrustowanym dziełem sztuki, do którego użył płatków pochodzących z poroży jelenia. Precyzja i kompozycja ułożenia inkrustacji na - też własnoręcznie wykonanej kolbie – jest zadziwiająca, świadcząca o wyjątkowych zdolnościach manualnych właściciela. Zresztą wnętrze jego Łady Niwy – to na nią zamienił swoje trzy zajeżdżone przy budowie domu maluchy – też świadczy o artystycznych, ściele związanych z łowiectwem zainteresowaniach właściciela. Tam wewnątrz wszystko, co się dało jest obłożone porożem nie mówiąc już o lewarach skrzyni biegów, bo ta chyba ostała się bez dodatków jeleniego poroża, – chociaż kto wie?

A tak w ogóle to do przymiotów osobowych Józka nie dodałem jego nadzwyczajnej otwartości, gościnności, uprzejmości, bezinteresowności, benedyktyńskiej cierpliwości, a nade wszystko skromności. Sam nie wiem jak to wszystko może się pomieścić w tak mizernej posturze, ale te typy tak mają. Z wypowiedzi braci, znanego mi Stanisława i Jana wyraźnie wynika, że Józek jest nie do „zarypania” – to określenie przymiotów brata w ustach braci było trochę więcej sprośne – no ale…?

Czas na prezentację Jego dzieła – ciągle uzupełnianego nowymi eksponatami, czyli Prywatnego Muzeum Przyrodniczego, które zajmuje cały parter - też własnoręcznie zbudowanego obszernego domostwa.
Wchodząc do budynku prowadzony przez gospodarza, który już na wstępie pokazuje wiszący na ścianie w korytarzu certyfikat wyrażający zgodę Wojewody Małopolskiego na przetrzymywanie i posiadanie spreparowanych zwierząt i ich części objętych ochroną gatunkową, wchodzimy do pierwszego pomieszczenia zwanego „ Salą ptasią”. Początkowo zamieniam się w słup soli, częściowo odebrało mi mowę, – bo w szklanych gablotach zobaczyłem ponad 300 eksponatów naszej awifauny, fachowo eksponowanych i opisanych.
Gospodarz pełniący rolę przewodnika wyjaśnia mi, że ponad 80% ptaków w gablotach to okazy chronione, ptaki śpiewające i ozdobne, pozostałe są ptakami łownymi, między którymi rozpoznaję dwa okazy batalionów, które kiedyś podarowałem Józkowi. W długiej rozmowie wyjaśnia, że zbiory gromadzi już od trzydziestu lat. Informuje, że okazy chronione to ofiary wypadków samochodowych, porażeń prądem, oraz padnięte w wyniku ciężkich zim lub ze starości i innych wydarzeń losowych. Opowiada, że jako wopista patrolując duże obszary lasów i pól po obu stronach granicy znajdował padnięte ptaki i jeżeli tylko nadawały się do preparacji to je zabierał. W czasie późniejszym koledzy i mieszkańcy okolicznych miejscowości wiedząc o tej pasji sympatycznego wopisty, dostarczali mu znalezione, okazy.

Przechodzimy do Sali zwanej „ Salą zwierzyny grubej i drapieżników” a tam:
Przepiękne okazy 80 sztuk poroży jeleni byków ich podkarpackiego podgatunku eksponowane w przekrojach wiekowych z uwzględnieniem formy poroża. Większość upolowana osobiście przez gospodarza.
Obok nich zawisło około 120 sztuk parostków rogaczy również eksponowane w przekrojach wiekowych i pod względem formy poroża. Czego tam nie ma; są guzikarze, szpicaki szydlarze, perukarz, myłkusy wszelkiej maści, ale i te medalowe pokazujące bogactwo naszych łowisk? Zobaczyliśmy ogromne łopaty kanadyjskiego łosia – prezent wykładowcy Marksizmu i Leninizmu ze szkoły wojskowej z Olsztyna – pochodzące z Alaski, poroża danieli i ślimy muflona, które z kolei są darem słowackiego preparatora, z którym gospodarz wymienia doświadczenia i współpracuje. Widzimy spreparowaną rodzinę wilczą; basior strzelony na Słowacji w 1998 r. w okolicach Bardejowa, dwuletnia wadera – ofiara wypadku samochodowego na Słowacji i trzymiesięczny wilczuk również ofiara wypadku drogowego. Dalej w krwiożerczej postawie spreparowany żbik – też ofiara kolizji na słowackiej drodze. Wydra z nad Popradu z okolicy nadgranicznej wsi Majdan, znaleziona przez myśliwego z KŁ „ Jaworzyna” z Muszyny Stanisława Wronę, jest tam bóbr potrącony przez pociąg pod Leluchowem, szopy pracze podarowane przez członka KŁ „ Rosomak” ze Śnietnicy a przywiezione z Niemiec, dalej pyszni się swoim ogromem odyniec strzelony z ambony na Pustej Wielkiej, na zrębach nad doliną Borsuczną w dniu 24 lutego 1994 r. o wadze 154 kg., ryś strzelony na Szczawiku dniu 3.11.1987 r. na Polowaniu Hubertoskim. Ponadto są tu spreparowane egzemplarze zwierząt łownych tworzących inscenizacje rodzajowe Np.; lisy atakujące, osłabionego dzika ze złamanym biegiem, lisy atakujące sarnę – kozła, rodzina lisia przed norą, kuna leśna i kuna domowa, borsuk atakujący warchlaczka, walka niedoliska z wydrą i kuną domowa, dwa bawiące się warchlaki.
Wszystkie okazy spreparowane zostały własnoręcznie dla celów edukacyjnych. Kol. Łuczak, jako koneser nie preparuje zwierząt i ptactwa w celach handlowych, ale w przeszłości bardzo chętnie udostępniał swoje zbiory na organizowane przez krynickie koła łowieckie wszelkiego rodzaju wystawy okolicznościowe. Moje koło również korzystało z Łuczakowych zbiorów chociażby na wystawę organizowaną przez koło z okazji czterdziestolecia założenia koła,
200 - lecia Uzdrowiska Krynica i 70-lecia PZŁ, czy też wystawy dożynkowe w Tyliczu – dwukrotnie.

Po zwiedzeniu muzealnych pomieszczeń gdzie zgromadzono setki spreparowanych okazów, co ciekawemu i zainteresowanemu przyrodą zajmuje nieco czasu, co niektórzy – a ja się do nich zaliczam – zostaje zaproszony piętro wyżej, czyli do części mieszkalnej. – Chodź zobaczysz jak mieszka myśliwy, ale Bedąc nawet na klatce schodowej nadal ma się wrażenie pobytu - tym razem w afrykańskim buszu. Wiszą tam przecież okazy rodem z Namibii. Skąd się wzięły w „ Łuczakówce” - tak brzmi nazwa prywatnego muzeum Józka Łuczaka na ul. Halnej w Krynicy – Zdroju, to opiszemy to nieco niżej, bo jak raz otwierają się drzwi pomieszczeń mieszkalnych. Mieszkalnych – dobre sobie! Według mnie to dalsza część muzeum tylko nieco wygodniejsza.
W gabinecie właściciela wspaniałe i wygodne meble myśliwskie, stanowiące przepiękne a zarazem przemyślne kompozycje wieńców jeleni i łopat danieli. Na ścianach pysznią się najcenniejsze zdobyte własnoręcznie trofea oraz bogata kolekcja obrazów scen myśliwskich oprawna w ciekawe i unikalne ramy – znowu własnoręcznie wykonane z kory, gałęzi, szyszek, żołędzi, pestek owoców oraz muszelek. Generalnie zrobiono je z owoców lasu i morza. Podłogę pokrywają wyprawne skóry zwierząt. W takiej scenerii własnoręcznie sporządzona myśliwska nalewka smakuje jak nigdzie indziej.

W międzyczasie oglądam Księgę pamiątkową z wpisami osób odwiedzających muzeum.
Oto niektóre z nich:

- Z wyrazami uznania i podziwu – z życzeniami wszystkiego najlepszego
Nadleśniczy Nadleśnictwa Jagiełek mgr inż. Bożena Przesław

- Hobby to prawdziwy skarb w życiu człowieka – pasje, które realizujemy, czynią nasze życie ciekawym, bogatym i urozmaiconym. Tylko zazdrościć i gratulować. Jestem zauroczona
Leśniczy Małgorzata Galik.

- Jestem zachwycona kolekcją
Kuracjuszka z Mazur

- Serdeczne podziękowania za pełną pasji opowieść o zwierzętach składają Wychowankowie Domu Dziecka w Sarnowie wraz z Wychowawcami.

- Szanowny Panie Józefie! Nie ma słów tak wymownych żeby złożyć hołd dla Twórcy i Jego Dzieła. Jestem pod nieustannym wrażeniem piękna Pana Duszy i Talentu, Geniuszu Twórczego, Wyobraźni Artystycznej, Wizji i Miłości do Natury.
Anna Filipowicz, Czesław Suran,
Oraz żołnierze pełniący służbę w misjach pokojowych ONZ.

Po dokonaniu osobistego wpisu i dalszym sączeniu wspaniałej nalewki Józek Łuczak, który znajduje się w gronie moich serdecznych Przyjaciół opowiada o tym jak doszło do spełnienia jego marzeń, marzeń pozostających przez długie, długie lata skrzętnie skrywaną tajemnicą; dziecka, chłopca, młodzieńca i wreszcie dorosłego mężczyzny. Owe nieosiągalne wówczas marzenia, stały się realne dopiero po przejściu na zasłużoną emeryturę, po wielu, wielu latach trudnej służby na granicy Państwa na jego, południowych rubieżach. Nic to, że Józkowi przybywało lat, że dotychczasowa służba i ciężka praca przy budowie swojego domostwa, pozostawiła ślady, że przybyło mu zmarszczek, ale młodzieńcze marzenia były ciągle te same. Przebywając w gościnie u Józka nie mogłeś nie zauważyć przeróżnych wydawnictw traktujących o przyrodzie i polowaniu. Są tam słowackie, czeskie, niemieckie ect. ect?, Ale i te traktujące o florze i faunie Afryki. Możesz tam sięgnąć między innymi po „ Zielone Wzgórza Afryki” Hemingwaya, i tak jak zmumifikowany szkielet lamparta znaleziony w śniegach Kilimandżaro, dał pisarzowi metaforyczny asumpt do powstania jednej z najsłynniejszych nowel pisarza „ Sniegi Kilimandżaro”, tak i Józek karmiony taką właśnie literaturą, takimi czasopismami nigdy nie zapomniał o swoich niezrealizowanych marzeniach, a marzył, o Afryce.

Asumptem zaś Józka do spełnienia dziecięcych, chłopięcych, młodzieńczych i dorosłych marzeń, była droga prostsza jak do jego domostwa na zboczu Holicy i wiodła właśnie przez kolekcjonerskie zacięcie i preparatorskie umiejętności, o czym wówczas jeszcze nie wiedział.

Swego czasu pod dom zajechał niejaki Pan Mariusz Polnicki, wówczas - tylko wędkarsko zboczony, w towarzystwie znanego w kręgu krynickich wędkarzy Henryka Piątkowskiego, który to swego czasu naopowiadał mu, że w Krynicy mieszka myśliwy rodem z Kąclowej, który posiada bardzo bogate zbiory trofeów łowieckich. Ów Pan Polnicki jakiś czas temu wyjechał do Belgii, gdzie mu się „powiodło”, bowiem aktualnie jest właścicielem dobrze prosperującej firmy budowlanej. Tenże Mariusz popularnie zwany – nie wiem, dlaczego „Kubą” dość często odwiedza swoje rodzinne strony. Wiedziony ciekawością zeuropeizowany Kuba, po obejrzeniu eksponatów, niektóre z nich natychmiast chciał kupić bez względu na cenę. Józek, połaskotany zainteresowaniem gościa z uśmiechem odpowiedział, że zamierza utworzyć muzeum przyrodniczo – łowieckie, stad eksponaty nie są na sprzedaż a ponadto stanowią osobiste pamiątki i żaden rasowy myśliwy tych rzeczy nie sprzedaje.

Po tej wizycie, u Polnickiego obudził się chyba dawno drzemiący instynkt łowcy. Przy każdym pobycie w kraju, odwiedzał Józka słuchając jego przebogatych opowieści myśliwskich, połączonych z nieodłączną grilową – nie lubię tego słowa - biesiadą między –„niebem a ziemią ”, czyli na pięknej posesji Józka na ul. Halnej w Krynicy. Przyjaźń starego nemroda i wówczas jeszcze entuzjasty, Polnickiego została zadzierzgnięta, tym bardziej, że ich korzenie rodzinne wywodzą się z tej samej miejscowości, Kąclowej, leżącej w przepięknej krainie Beskidu Sądeckiego.

Po jakimś czasie Józek został zaproszony do Belgii. Mariusz Polnicki mając w pamięci gościnne progi Józka i zadzierzgniętą przyjaźń, postarał się o maksymalne wypełnienie czasu Przyjacielowi. Jednym z punktów programu było polowanie na dziki w obwodzie łowieckim liczącym około 2000 ha położonym w Ardenach, a dzierżawionego przez grupę belgijskich myśliwych, wśród których Kuba miał swojego biznesowego kolegę. Pokot był duży a nawet bardzo duży, a to za sprawą kilku przyczyn sprzyjających rozrodowi tego gatunku takich jak; ciepły atlantycki klimat, lasy dębowo – bukowe z domieszką innych liściastych gatunków, a wokół tych dąbrów intensywna uprawa kukurydzy. Zatem co więcej potrzeba dla eksplozji populacji tego ekspansywnego gatunku zwierzyny łownej?

Ze słów Kuby wynika, że ze zwierzyny grubej w Belgii występuje; jeleń europejski – trochę marniejszy od naszego, nie mówiąc już o naszym karpackim – no, ale jest i mają go tam gdzie polował Józek, i gdzie miał zamiar rozpocząć swoją przygodę z łowiectwem Kuba. Jest sarna, jest dzik – dużo dzika, jest Daniel, występujący w stanie dzikim i w licznych prywatnych hodowlach. Zwierzyna drobna jest reprezentowana przez; zające, króliki, bobry, piżmaki, oczywiście lisy, borsuki, wydry, kuny, tchórze, norki i szopy pracze. Awifauna będąca w kręgu zainteresowań myśliwych to; gęś zbożowa, zlatująca na zimowiska, liczna kaczka krzyżówka, występująca całorocznie, podobnie jak i głowienka, czernica, kuropatwa, całoroczna przepiórka i słonka, również bażant. Jest też całorocznie występujący gołąb grzywacz.

O systemie – ustroju łowieckim w Belgii nie będziemy się rozwodzić. Dość powiedzieć, że polowanie w dużej mierze jest związane z własnością gruntu i że jest to system obwodowy – nie mylić z naszymi ustawowymi 3000 tys. ha obwodu - przy tym na nasze warunki dość drogi. Obwód łowiecki, w którym gościnnie polował Józek i w którym swoja przygodę z łowiectwem rozpoczynał Polnicki, kosztuje dzierżawców ponad pięć tysięcy euro rocznie. Przy czym myśliwi sami troszczą się o szkody i zagospodarowanie dzierżawionych łowisk.

No właśnie, zanim Kuba rozpoczął przygodę z łowiectwem, najpierw były jakieś tam kluby strzeleckie, jakieś strzelnice a, że wychodziło mu to nieźle - to strzelanie oczywiście, to i zamierzenie zostania belgijskim myśliwym stało się coraz realniejsze. Posiadał do tego wrodzoną inteligencję, a zatem i chłonny umysł, dość bogate wiadomości o łowiectwie nabyte w czasie niekończących się rozmów ze swoim przyjacielem i myśliwskim „cicerone”, czyli z Józkiem Łuczakiem. Dodać do oraz znajomość języka, no i co najważniejsze nieco pieniążków, to i zamysł został zrealizowany. Został przyjęty do tego ekskluzywnego, bogatego swoimi członkami i ich pieniążkami, Klubu łowieckiego….Włączył się intensywnie nie tylko w polowania, ale i gospodarkę łowiecką w pełni tego słowa znaczeniu. Oczywiście „ w pełni tego słowa znaczeniu” biorąc nasz polski punkt widzenia, co spodobało się belgijskim kolegom, bo „Kuba” mozolnie wyjaśniał im podłoże swoich poczynań – też oczywiście słusznych z punktu widzenia polskiego myśliwego, które o dziwo zostały z aplauzem zaakceptowane przez Belgów. Początki były obiecujące. Święty Hubert darzył polskiemu zapaleńcowi, co jeszcze mocniej utwierdziło „Kubę” w słuszności swoich łowieckich poczynań.

Będąc zafascynowany bronią myśliwską sięgał po nią na najwyższe półki. Owa fascynacja przerodziła się wręcz w pasję kolekcjonerską. Na dzień dzisiejszy jego kolekcja liczy kilkadziesiąt egzemplarzy na wszystkie okazje i rodzaje polowania.

Wróćmy jednak do owej rewizyty w Belgii starego pogranicznika, który za granicą bywał czasami na Słowacji, a i to tylko w sprawach służbowych. No czasem zdarzało mu się przekroczyć graniczny rubikon dla pewnej pani w Lenartowie, a drugą ewentualnością naruszenia granicy Państwa było jej służbowe patrolowanie, ale tylko by odczytać przecinające pas graniczny tropy zwierzyny a czasem i ludzi, wszak przemyt był wtedy uprawiany na dość dużą skalę. Natomiast tam w Belgii czekały go wyjątkowe atrakcje – szczególnie te związane z kultem Św. Huberta, które go zawsze frapowały i ciekawiły, wszak miał się udać do miejsca, w którym spoczywają doczesne szczątki, św. Huberta będące jednocześnie świętą relikwią.

Jakie ziemskie losy spowodowały, że Hubert stał się chrześcijańskim świętym?

W „Żywotach Świętych” napisano; „ Urodził się w 655 r. w Gaskonii – zmarł w 727 r. Był potomkiem królewskiego rodu Merowingów. Zamiłowanie do łowów odziedziczył po swoim ojcu, któremu w wielu 14 lat ocalił życie podczas polowania na niedźwiedzie w Pirenejach. Pełnoletni Hubert udaje się na dwór króla Frankonii, gdzie poślubia córkę Pepina z Herristal. Miał z nią syna Floriberta, późniejszego następcę na biskupstwie w Liege. Prowadzi rozwiązły tryb życia. Kiedy zaś zapamiętał się w łowach, w sam Wielki Piątek – dzień śmierci Jezusa Chrystusa – od napotkanego w lesie białego jelenia z promieniującym krzyżem w wieńcu usłyszał głos wzywający do opamiętania i nakazujący mu udanie się do Lamberta biskupa Machstricht? Czyni jak nakazał mu głos. Zostaje księdzem, studiuje tam wiedzę kanoniczną i prowadzi aktywną działalność misjonarską w Ardenach. Przekazy ustne milczą na temat jego dalszego małżeństwa, a i te pisane pomijają ten aspekt, pewnie, dlatego, że wówczas bezżeństwo nie obowiązywało duchownych. Po śmierci biskupa Lamberta, który zmarł około 700 r. z rąk papieża Sergiusza otrzymuje sakrę biskupią. Po swojej śmierci pochowany w kościele pw. źw. Piotra w Liege, wkrótce potem za zasługi w krzewieniu chrześcijaństwa zostaje świętym.
3 listopada 743, przeniesiono ciało św. Huberta do głównego ołtarza. Okazało się, że mimo upływu czasu, jego ciało nie było dotknięte rozkładem, a z grobu dochodziła przyjemna woń. W 825 r. szczątki św. Huberta przeniesione zostały do Andange i złożone w głównym ołtarzu kościoła. Miejscowość ta od tego momentu nosi nazwę Saint Hubert a kościół miano Bazyliki św. Huberta.

To tam pewnego dnia Józek wraz z Kubą stanęli przed przepięknym portalem dumnej i wyniosłej bazyliki św. Huberta, a tam wysoko pomiędzy wieżami zobaczyli posąg św. Huberta w szatach pontyfikalnych, u którego stóp, ruszona zębem czasu, widnieje kamienna płaskorzeźba - wyobrażająca najważniejszą scenę z życia, św. Huberta. Scenę nawrócenia.

Wnętrze kamiennej świątyni –swoją monumentalną dostojnością sprawia, że każdy, kto przekroczy próg czuje oddech tamtych wieków, wieków, w których za sprawą chrześcijaństwa rodziła się z trudem i mozołem a niejednokrotnie znaczona krwią, nasza -jak ją dzisiaj określamy – zachodnia, europejska i chrześcijańska cywilizacja.

Oczom oniemiałych przyjaciół, ukazuje się w nawie głównej, olejny obraz ze sceną nawrócenia, rzucający się w oczy inkrustowany imponujący sarkofag – relikwiarz, z białego kamienia, okryty patyną wieków, kryjący w swoim wnętrzu ziemskie szczątki św. Huberta stanowiące cenne relikwie. Relikwiarz ten jest ozdobiony rzeźbami stanowiącymi sceny z życia św. Huberta. Podobne zdobienia znajdują się na stallach w prezbiterium. Długo –w ciszy i zadumie kontemplowali polscy myśliwi liczne ołtarze, figury i feretrony dedykowane św. Hubertowi. W kruchcie znajduje się stoisko z dewocjonaliami przedstawiającymi różne widzenia i wizerunki Patrona myśliwych. Zresztą i wokół bazyliki gęsto są rozstawione stoiska z pamiątkami i dewocjonaliami związanymi z kultem świętego.
Sama bazylika tak licznie odwiedzana wymaga już ręki konserwatora a nawet remontu. W znacznie lepszej sytuacji znajdują się zabudowania klasztorne, w których skład wchodziła i bazylika, a które w komercjalizującym się świecie straciły swoje dawne przeznaczenie. Otoczenie bazyliki św. Huberta zyskało iście komercyjny status i jakby nieco tłumi powagę wieków. Liczne kawiarnie, tawerny i restauracje z myśliwskim wystrojem tętnią życiem, pozwalają na odpoczynek a nawet doczesne uciechy dnia codziennego nie zawsze przystające do powagi miejsca. Ale już muzea poświęcone św. Hubertowi i łowiectwu ponownie wprowadzają zwiedzających w zadumę nad bezpowrotnie minionym czasem.
Tam też Józek – pewnie natchniony powagą miejsca i bliskością relikwii św. Huberta postanowił w miarę własnych sił, umiejętności i wiedzy przyczynić się do popularyzacji dobrze pojętego łowiectwa w swoim, ale nie tylko w swoim, otoczeniu. Stąd też Prywatne Muzeum Łowiecko Przyrodnicze „ Łuczakówka” a, że Józek skrupulatnie z benedyktyńską cierpliwością wprowadza swoje postanowienie, przyjęte przy doczesnych szczątkach naszego patrona w Saint Hubert, to dowodem są wyżej cytowane wpisy w kronice Łuczakowego muzeum w Krynicy – Zdroju.
Nasi pątnicy; Józek i Kuba pozostawili w kronice Bazyliki św. Huberta, swoje pisemne wyrazy zadumy i podniosłego nastroju polskich myśliwych kultywujących odwieczne tradycje, zwyczaje i obyczaje łowieckie.

Polnicki polując na obczyźnie – gdzie im tam do łowisk Beskidu Sądeckiego i Niskiego, jego przepięknych jodłowo-bukowych lasów, szemrzących w rozpadliskach potoków, łagodnych wzniesień Pioruna, Mrokowca, Dzielca, nie mówiąc o pięknej, rozłożystej kopule Lackowej, u której północnych stoków bierze swój początek kapryśna Biała.

Przy każdej okazji częstych odwiedzin w kraju Kuba, począł się rozglądać za możliwością polowania w Polsce, wszak na obszarze Belgii – obszarze – dobre sobie – to tylko 30.528 km 2 z 20 % lesistością, posiadał już stosowne uprawnienia, ale tamte belgijskie nie pozwalały mu na korzystanie z rodzimej fauny. Chcąc polować musiał korzystać z odpowiednich biur organizujących polowania w Polsce. Nie mieściło mu się to w głowie, no, bo przecież nadal posiada nasze polskie obywatelstwo, ale … no właśnie uprawnienia łowieckie zdobył w Belgii, a w Polsce obowiązują nieco inne kryteria nabycia uprawnień do polowania. Póki, co polował za pośrednictwem biur polowań, jako „ dewizowiec” w Ośrodkach Hodowli Zwierzyny w Nadleśnictwie Nawojowa, LZD ówczesnej Akademii Rolniczej w Krakowie i innych. U Staszka Paduli zakupił ułożonego do pracy na farbie posokowca bawarskiego z dyplomem I-go stopnia, powierzając mu jednocześnie dalszą dobrze płatną - opiekę nad Gwintem, w zamian onej gratyfikacji miał być użyteczny, jako mener wraz z psem w razie potrzeby. Jednak potrzeby takiej nie było, bo Kuba strzela celnie, to i gratyfikacja była nieco na wyrost, ku zadowoleniu Staszka.

Polnicki myśliwym był europejskim, ale znudziło mu się to „ peregrynowanie” ze strzelbą po Ośrodkach Hodowli w charakterze obcokrajowca. Postanowił postarać się o wstąpienie do Polskiego Związku Łowieckiego, i tu znowu przydatny – zresztą jak zawsze okazał się Józek.

Pewnego dnia w godzinach przedpołudniowych, zadzwonił domofon, do którego gadał Józek Łuczak, prosząc o otwarcie drzwi wejściowych. Uczyniłem to z ochotą, zresztą jak zawsze, gdy On dobijał się do mojego mieszkania. Tym razem był w towarzystwie właśnie Polnickiego, którego wcześniej nie znałem. Sprawę zagajał Józek wprost pytając, jakie są możliwości przyjęcia Polnickiego, do koła, przy czym opisał dotychczasowy status towarzyszącego mu pretendenta do zostania polskim myśliwym. Był to cały wyczerpujący życiorys, dzisiaj zwanym „civi”. Jako, że w ówczesnym czasie byłem jakimś tam decydentem w Kole no i nieco orientowałem się w procedurach, to też udzieliłem wyczerpujących wskazań, co do dalszego postępowania, zapewniając, że przedstawię sprawę na posiedzeniu Zarządu, Koła które mam zamiar niebawem zwołać? Tak się też i stało, w efekcie Polnicki rozpoczął staż w naszym kole, a potem po zaliczeniu egzaminów uzyskał członkostwo PZŁ i został przyjęty w poczet członków macierzystych mojego koła. Od tego czasu każde wolne „weekendy” spędzał w naszych łowiskach, ale też i na proszonych polowaniach u sąsiadów. Był i jest nadal niezmordowany.

Mariusz Polnicki vel „ Kuba” już, jako pełnowartościowy myśliwy - oczywiście w naszym polskim rozumieniu, łaknący nowinek z dziedziny łowiectwa, – który z młodych myśliwych ich nie łaknie? Wraz ze swoim przyjacielem, – biznesującym w Belgii, Krzysztofem Sitkiem, też mieszkającym w Antwerpii, też nieco zboczonym łowiecko, postanawiają udać się do Dortmundu na organizowane tam z wielkim rozmachem, coroczne Międzynarodowe Targi Łowieckie.

Pomysł rzucony został zaakceptowany i pewnego dnia znaleźli się w Dortmundzie w pawilonie wystawowym, przed stoiskiem firmy Kutner & Blaser Safaris. Trzeba dodać, że Kuba był, od pewnego czasu stałym klientem tej znanej firmy - należy dodać; solidnym klientem, a nawet klientem roku 2005 stąd zaproponowano mu współpracę, w charakterze testującego przedstawiciela tej renomowanej firmy. Testuje też sprzęt optyczny Zeissa. Wspomniana firma ma też w swojej szerokiej ofercie organizację safari w Namibii. Myśliwska dewiacja dwójki przyjaciół dała znać o sobie.

Zaczęto rozmowy wstępne, co, gdzie, jak i za ile. Oferta została zaakceptowana. Dokonano wpłaty koniecznej zaliczki. Powiadomiono Józka o nadarzającej się okazji wyjazdu i, że On, czyli Kuba i Krzysztof Sitek zdecydowali już o wyjeździe–, co na to Józek?
A Józkowi zabito tą wiadomością potężnego klina. Z jednej strony taka okazja to spełnienia marzeń jego życia z drugiej strony to finanse emerytowanego strażnika granicznego. Rozpoczęło się liczenie aktywów i pasywów, no i wyszło, że i owszem - Józek weźmie udział w safari, o czym nie omieszkał powiadomić kolegów.

Rozpoczęło się gromadzenie wiadomości o Namibii a nade wszystko koniecznych urzędowych papierów. Dla Józka nieodzowna stała się wiza, której zdobycie stanowiło poważny problem, bowiem w Europie wydawana jest tylko w placówkach dyplomatycznych Moskwy, Berlina i Londynu, no i Józek załatwiał wizę via Berlin, za pośrednictwem serwisu konsularnego w Warszawie. Kuba bez problemów dostał wizę w konsulacie Namibii w Antwerpii, a Sitek w ogóle nie musiał mieć wizy, bo jako obywatela Belgii nie obowiązuje ruch wizowy, zresztą jak i wszystkie inne stare kraje Unii Europejskiej.

Pertraktacje z firmą Kutner & Blaser Safaris mającej swoją siedzibę w Austrii zakończyły się sukcesem. Zakontraktowano trzy pakiety Nr, 2 w których skład wchodziły po cztery sztuki zwierzyny przewidziane do odstrzału; antylopa kudu, oryks, springbock, bawolec, wraz z ośmiodniowym pobytem na farmach myśliwskich „Veronica i Kalakwa”, które wchodzą w skład firmy ARU Game Lodges, będących własnością Holendra Andre i Estelli Svanepoel. Farmy Svanepoelów liczyły sobie około 30 tysięcy ha. i leżały w regionie Thomas to takie nasze trochę większe stołeczne województwo. Wyjazd uzgodniono na kwiecień 2009 r.

Nasi myśliwi mając już wszystkie konieczne dokumenty do odbycia tej długiej, życiowej podróży, rozpoczęli intensywne zbieranie wiadomości o samej Namibii. Najwięcej zyskali serfując po internetowych stronach.

Wychodziło im, że; jest to państwo w południowo – zachodniej Afryce nad Oceanem Atlantyckim, graniczące na północy z Angolą, na zachodzie z Botswaną a na południu z RPA. Stolicą jest Windhuk. Język urzędowy; angielski. W użyciu afrikaans, niemiecki i bantu. Powierzchnia Namibii wynosi 825, 4 tys. km2. Ludność około 2 ml. Czyli trzy osoby/km2. Mieszkają tam ludy; Bantu Owambo, Katango, Herero, Damara, Nama, Himba i Europejczycy, którzy stanowią 6, 4 % populacji Namibii.
Dowiedzieli się, że Namibia to kraj wyżynny, około 1500 m/n.p.m. Jedynie nad Atlantykiem wąski pas to niziny przechodzące w płaskowyż, który ciągnie się przez cała zachodnią długość kraju. W środku zaś wznoszą się góry o wysokości naszych Tatr. Wschodnia część kraju także jest wyżynna i łagodnie opadając przechodzi w Kotlinę Kalahari.
Interesował ich też klimat Namibii, która leży w strefie klimatu zwrotnikowego suchego, a na wschód od Atlantyku i pasa nadbrzeżnego występuje kontynentalna odmiana klimatu zwrotnikowego. Niskie opady - średnia około 250 mm. Największe zaś występują na północnym wschodzie – około 600 mm rocznie. W kraju jest chłodno jak na obszar zwrotnikowy. Maksymalne temperatury 25 – 27 stopni grudzień, styczeń. Zimą (lipiec sierpień) od 13 – 16 stopni. Zimą na obszarach wyżynnych często występują przymrozki.

Rzeki stałe Namibii występują jedynie na obrzeżach kraju; Oranje, Okawango i Kunene są rzekami wyznaczającymi północną i południową granicę kraju. Zambezi wyznacza odcinek graniczny z Zambią w północno- wschodnim krańcu swojego terytorium jest to region Kaprivi. Reszta terenu Namibii to obszar bezodpływowy i rzeki tam płynące pojawiają się w okresie letnich deszczy. Jezior w zasadzie niema, występują zbiorniki słone o okresowym charakterze, Np. jezioro Etosza, które wypełnia się po opadach obfitego deszczu. Za to Namibia posiada duże zasoby wód podziemnych, które są intensywnie eksploatowane. Stąd właściciele safaryjnych farm wiercą studnie głębinowe, których celem jest zasilanie wodopojów dla bytującej tam zwierzyny. Roślinność Namibii jest na ogół skąpa, lecz zróżnicowana. Na pustyniach występują suchorośla i sukulenty i różne gatunki cierni i akacji.
W głębi lądu występują obszary półpustynne, a na południu leży krzewiasta półpustynia. Centrum kraju pokryte jest sawanną trawiastą, na której rosną akacje. Natomiast północ jest najbogatsza pod względem pokrywy roślinnej.

Świat zwierząt Namibii jest bogaty i różnorodny. Zachowaniu tego stanu rzeczy sprzyja kilkanaście parków narodowych i rezerwatów, które zajmują łącznie 14% powierzchni kraju. Park Etosza, który powstał w 1907 r. jest jednym z największych parków narodowych świata. Liczy 22 tys. km2 powierzchni. Rezerwat Namib ma 5 tys. km2, a rezerwat Wybrzeża Szkieletowego prawie 2000 tys. km2. W Namibii występuje 706 gatunków ptaków, Między innymi na sawannie żyją strusie i wszędobylskie sępy, oraz drapieżne Sekretarze „ Sagittarius serpentarium, oraz największy latający ptak świata Bastard - Kori

Dość powiedzieć, że w Namibii oprócz wszelkiego gatunku antylop, żyraf, zebr występuje „wielka piątka” stanowiąca skryte marzenia wielu myśliwych i są to: Słoń, nosorożec, bawół, lew i lampart – już nieoficjalnie zdaje się słyszeć o wielkiej siódemce, którą to maja uzupełnić; gepard i hipopotam. Licznie występuje też guziec – taki nasz dzik - o imponującym orężu.
Marzy też Kuba i Krzysiek – a co nie wolno im? U nich wszystko jest możliwe, tym bardziej, że marzenia poparte w miarę zasobną kieszenią zmieniają się w rzeczywistość i kto wie czy następnym moim tekstem nie będzie spisana relacja z polowania na Lamparta, pierwszego z wielkiej piątki, którego zamierzają strzelić, właśnie w Namibii. Mawiają, że na słonia przyjdzie, bowiem czas, gdy Józek lub Kuba albo Krzysztof na Wojkowej wybudują specjalny pawilon wystawowy w Krynicy lub okolicy.
A co tylko Łańcut może mieć, popielnice, ze słupów słonia? Oni – nie wiedzą jeszcze, jak, ale na pewno przytaszczą go całego – słonia oczywiście.

Moi przyjaciele naczytali się też o słynnej pustyni Kalahari, gdzie również mieli polować i która w rzeczywistości jest rozległą kotliną leżącą na, terytoriach; RPA, Botswany i Angoli, a swoimi obrzeżami sięga wschodnich rubieży Namibii. Niecka Kalahari obejmuje powierzchnię 2, 5 mln.km2. Niektórzy twierdzą, że Kalahari niesłusznie nazwana jest pustynią, bowiem pokrywające ją formacje roślinne zaliczane są do sawanny. Większość opadów wsiąka w podłoże, stąd większość terenu pod względem zaopatrzenia w wodę przypomina pustynię, ale w okresie obfitych opadów deszczu może zamienić się na pewien czas w kipiące zielenią pastwisko. Jedyna rzeka, Okawango płynie na północnym zachodzie tworząc bagna zamieszkiwane przez bogatą dziką przyrodę. Suche koryta rzek nazwane Omuramba przecinają centralny i północny obszar Kalahari i stanowią zbiorniki wody podczas pory deszczowej.

No i przyszedł ten moment, relacjonują Koledzy; Józek dojechał do Antwerpii autobusem, a potem już razem do Frankfurtu samochodem zostawionym na lotniskowym parkingu i 10 kwietnia 2009 r. wylatują liniami Air Namibia bezpośrednio do Windhouk stolicy Namibii. Po 10-cio godzinnej międzykontynentalnej podniebnej podróży miękko wylądowali w stolicy Namibii tzn. kilkadziesiąt kilometrów od stolicy tam, bowiem jest usytuowane to niewielkie lotnisko. Odprawa zadziwiająco sprawna. Jeden urzędnik załatwił nas w przeciągu kilku minut. Józek zajął się bagażami, a Kuba i Krzysiek udali się do specjalnego pomieszczenia po przewożoną broń, gdyż ta przewożona była w osobnych kontenerach podróżnych. Funkcjonariusz celny sprawdził dokumenty, porównał numery broni Kuby i Sitka, wystawił odpowiedni kwit i koniec odprawy. Józek swojej broni nie zabierał z kraju. Zresztą gospodarz Veroniki – farmy oczywiście -dysponował wszystkim, co jest konieczne do wykonywania polowania, w tym bronią - oczywiście za odpowiednią odpłatnością. Na lotnisku oczekiwał ich Gert Oliwier jeden z zawodowych myśliwych zatrudnionych na farmach, Swaenpoelów, który upewnił się czy któryś z trochę zagubionych w afrykańskim otoczeniu polskich myśliwych zna język angielski, holenderski, czy też afrikaans, ponoć podobny do holenderskiego. Znał go Kuba, ale w odpowiedzi ubiegł go Krzysztof, który zapytał go w płynnym języku angielskim; Czemu masz zabandażowaną rękę? Z uśmiechem zadowolenia odrzekł też w angielskim, - miałem potyczkę z rannym lampartem w wysokiej trawie sawanny. Test językowy został zdany. Pierwsze lody zostały przełamane. Naszym śmiałkom zaczynało się podobać i towarzystwo przysłanego białego zawodowca i otoczenie, bo jak raz – dla pokrzepienia serc św. Hubert, tam zaraz za lotniskiem, zesłał im widok biegnącego świńskim truchtem guźca, afrykańskiego krewniaka naszego dzika, którego zauważył Józek, a w dodatku wiezie ich facet ranny po potyczce z lampartem – trochę to jak na gusta sceptycznych Polaków niewiarygodne, ale ponoć prawdziwe –ta mowa o walce z rannym lampartem.

Po tym sympatycznym i serdecznym powitaniu ruszyli w kierunku czekającej ich przygody na Czarnym Lądzie. Początkowo wieziono ich wygodną i doskonałą drogą oznaczoną na mapach B-6, wiodącą od Windhouk do Gobabis i dalej do granicy z Botswaną, po czym drogą żwirową przez busz - nazwijmy ją lokalną, do celu naszej podróży - farmy Weronika.

Strona internetowa tej myśliwskiej firmy ARU Game Lodges założonej na bazie dwóch farm, tłumaczona na kilka języków – niestety bez polskiego – mówi, że na obszarze Veroniki - tej większej, rozciąga się krajobraz sawanny z czerwonymi wydmami Kalahari, porośnięty typową roślinnością. Zaskakuje tam różnorodność krajobrazów i środowiska naturalnego – niestety, ogrodzonego wokół płotem o czterometrowej wysokości, czego już foldery nie opisują.

Kalakwa, ten rzekłbym podmiejski obszar myśliwskiej fermy - chociaż nie robi takiego wrażenia – znajduje się zaledwie 40 minut jazdy od międzynarodowego lotniska Hosea Kutako. Tam to mieli polować nasi rodacy cztery dni na jednej farmie i cztery dni na drugiej.

Sama farma Veronica logistycznie na przyjęcie gości jest przygotowana perfekcyjnie.

Oto jak opisuje swoje wrażenia Krzysztof:

„Po dwóch godzinach jazdy, przy bramie wjazdowej na teren farmy pierwsza niespodzianka. Grupa czarnoskórych pracowników wita nas szampanem.” - a to już musiało się podobać naszym rodakom!
Po krótkim powitaniu zaprowadzono nas do domku i tu zaskoczenie. Wystrój i wyposażenie na najwyższym poziomie, a sam domek – domki było ich kilka zostały wybudowane w stylu dawnych chat afrykańskich buszmenów z plemienia Herero. Wokół wspaniałe widoki, czyściutko i schludnie, na poziomie
Czterogwiazdkowych hoteli europejskich.

Po odpoczynku myśliwcy czyszczą i składają swoją broń, Józkowi zostaje wypożyczony odpłatnie sztucer w kalibrze 300 vinchester magnum, po czym udają się na strzelnicę, gdzie przystrzeliwują swoja broń. Wyniki zadowalające i wyjazd w busz na pierwsze w życiu spotkanie z fauną i florą Afryki południowej.

Przed wyjazdem odbywa się rytualne losowanie przewodników, czyli myśliwych zawodowych, a po naszemu podprowadzających.
Kuba wylosował za przewodnika Stefanusa jedynego czarnoskórego zawodowego myśliwego zatrudnionego na farmie Veronika , Józek - Gysberta a Krzysiek - Gerta. Każdy z nich dysponował przystosowanym do polowań samochodem terenowym i dwoma pomocnikami - pracownikami farmy, którzy zazwyczaj zajmowali miejsca w kabinie samochodu, a przewodnik i myśliwy na skrzyni na specjalnie skonstruowanym podwyższeniu.

Sitek wspomina; „ Jedziemy samochodem obserwując otoczenie i gdy przewodnik zauważy coś godnego zainteresowania, zatrzymuje samochód i dalej podchodzimy na piechotę. Ale gdy to podchodzone coś, czyli afrykański zwierz uwidoczniony w wykupionym pakiecie, zauważy podchodzących myśliwych lub gdy nie nadaje się do odstrzału, wracamy, zajmujemy poprzednie pozycje samochodzie i jedziemy dalej. W pewnym momencie Gert ponownie zauważył coś godnego uwagi, bo nakazuje zatrzymać samochód. Znowu schodzimy i zachowując największą ostrożność nakazaną przez Gerta podchodzimy. Po około 400 m Gert mówi, że widzi starego byka gnu. - Strzelasz? pyta. – Tak odpowiadam tylko gdzie on jest? - Tam między krzakami jakieś 230 m od nas. Trochę się zmieszałem, bo na taką odległość nigdy nie strzelałem. Podkręciłem lunetę na 9 x, szukam go w wizjerze i wreszcie widzę. Byk nas też widzi. Stoi trochę na sztych. Nie ma czasu, więc nieco podniecony biorę go na cel, strzał i /…/ - Dobry strzał, bardzo dobry strzał krzyczy Gert. Byk padł w ogniu. Nie wierzę! Mój pierwszy trafny strzał w Afryce i to na taką astronomiczną odległość!
Podjeżdża samochód wsiadamy. Ja trochę rozemocjonowany, zresztą, co w tym dziwnego. Gert i pomocnicy dokonują wstępnych pomiarów urożenia byka, no i wychodzi, że strzeliłem złotomedalowego byka antylopy gnu. Oczekuję, co dalej. Ano nic. Ładują tuszę do samochodu i ruszamy drogę powrotną do farmy.
Po drodze odzywa się krótkofalówka. Józek strzelił springboka, za chwilę podprowadzający Kuby melduje. Leży bawolec. – Trudno określić mój stan ducha, ale byłem bardzo, ale to bardzo zadowolony.

Spotykamy się wszyscy na tarasie przy przepięknym zachodzie słońca, bajkowo malującym czerwone wydmy Kalahari. Gadamy wszyscy na raz, dzieląc się swoimi pierwszymi wrażeniami. Ja strzelałem na 18o metrów mówi Józek. Kuba chwali się swoimi 250 metrami przy moich 230. Opisujemy, stres, adrenalinę i takie tam, no bo przecież chodziło tu też o prestiż a nawet dumę polskiego myśliwego. Zresztą przewodnicy byli wyraźnie zaskoczeni nasza sprawnością strzelecką. A co! niech wiedzą, że Polak potrafi!

Zbliżała się pora uroczystej powitalnej kolacji wydanej na naszą cześć przez rodzinę właścicieli farm. Ciekawy wystrój jadalni zachwycał swoją – dla nas- egzotyczną afrykańską prostotą, z umiejętnie wkomponowanymi motywami sztuki ludów Herero i medalionami zwierzyny łownej tam występującej.

Mówi się w naszych ludowych przysłowiach, „ Czym chata bogata” lub „zastaw się a postaw się”, traktujących o naszej gościnności, ale to, co zobaczyliśmy, co nam postawiono na stole i to, co zjedliśmy i wypiliśmy tam, w afrykańskim buszu na obrzeżach Kalahari, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Powitalny stół uginał się od mięs przyrządzonych na różne sposoby, sałatek z miejscowych warzyw i owoców, własnych wypieków i napojów. Wszystko smaczne jak na nasze trochę wybredne gusta i bez ograniczeń. Obsługiwani byliśmy przez czarnych kelnerów, ale ci przy stole białych nie byli reprezentowani. Nic tylko „ jeść, pić i popuszczać pasa „, jak w przysłowiu za króla Sasa. Jednak nas kindersztuba Polaka obowiązywała, no i od stołu głodni nie odeszliśmy. I chociaż piliśmy to pijani byliśmy nie wypitym doskonale dobranym do potraw alkoholem, ale ogromem wrażeń pierwszego dnia w buszu Afryki.

Zaczynamy dzień drugi! Po śniadaniu wyruszamy na sawannę w poszukiwaniu zwierza. Po drodze w oddali nad brzegiem gęstszych zarośli buszu, stoi potężna bryła czarnego zwierza. Pytam, co to? – czarny nosorożec, jak chcesz strzelić to tylko 300.000 Euro śmieje się Gert. – Następnym razem odpowiadam!
- Stać krzyczy Gerd do kierowcy. Obserwuje coś przez szkła lornetki. – Chyba jest duży blesbok. Znowu – schodzimy ze swoich podwyższonych miejsc w samochodzie i rozpoczynamy podchód, chowając się za krzakami buszu Gert, ja i czarny tragarz. W pewnym momencie, chciałem uchylić dłonią zasłaniającą mi widoczność gałąź jakiegoś krzewu. Coś mnie jakby wielokroć ukłuło. Patrzę a tu moja dłoń jakby pocięta żyletkami. – Uważaj to rodzaj akacji, która ma kolce jak haczyki – ostrzega mnie Gert i nazywa się akacja hakowa. Podeszliśmy na jakieś 200 metrów, stajemy w tych kłująco- tnących krzakach. Dalej iść nie można. Zwierz może złapać nasz odwiatr, co sprawdza Gert za pomocą garstki czerwonego pyłu, który jest unoszony przez wiatr zgodnie z kierunkiem wiania. Tym razem wyszło, że wieje nieco na skos w kierunku zaniepokojonego blesboka. Gert przynagla do strzału. Składam się strzelam i antylopa znika mi z pola widzenia.
- Gutt schot czyli bardzo dobry strzał krzyczy Gert, blesbok nie zrobił ani kroku. Podchodzimy do mojej drugiej zdobyczy na czarnym lądzie. Znowu pomiary urożenia, achy i ochy obsługi, pewnie trochę na wyrost dla zadowolenia i pochwały myśliwego, ale nie. Okazuje się, że ten byk nosił na swojej głowie złote trofeum.
Po załadowaniu tuszy do samochodu ponownie podejmujemy podjazd. Po około dwóch godzinach wolnej jazdy po wertepach buszu, Gert znowu poruszony; tam stoją zebry i bawolce. Znowu desantujemy się z samochodu. Tym razem mało krzaków dających osłonę. Poruszamy się na czworakach, na końcu czołgamy się. Gert szepce. Na moja komendę wstajemy; strzelasz do czwartego bawolca z prawej.
Znowu kawał drogi do celu, ale skoncentrowałem się i strzelam. Słyszę charakterystyczny jakby podwójny odgłos trafienia kuli w tuszę bawolca, który zostaje w ogniu. Znowu pomiary i znowu okazuje się, że urożenie to złoto. Cholera jak oni to robią. Tu kawał drogi do celu, a ten, w tym wypadku Gert bezbłędnie wskazuje sztukę z medalowym trofeum.
Wracamy z ułowkiem do bazy, przy czym myśliwy nie interesuje się tuszą strzelonego zwierza, robią to za niego i za jego pieniążki czarni pracownicy farmy. Zresztą tak bywało od zawsze, ale o tym nieco dalej.

Następuje południowa sjesta trwająca od 12 –tej do 15 –tej, jakiś lekki posiłek i chłodne prysznice przywracają nam nieco rześkości, ale na tyle, aby uwalić się na wygodne łoża. Przeżywamy jeszcze dopołudniowe dokonania i powoli zapadamy w dwugodzinny błogostan. Przed 15-tą, znowu budzący do życia prysznic. Samochody i obsługa już gotowa. Ruszamy ponownie w sawannę i busz.

Kilkaset metrów od bazy Gert zatrzymuje samochód. Co jest zepsuło się coś, czy co? – Zadaję sobie w duchu pytanie. Ale nie! Jakieś dwieście metrów od nas Gert zauważył pięknego oryksa i gestem przyzwala na strzał. Tak blisko? Nie strzelam, mówię z przekorą, jednocześnie składając się do strzału. Gdy oryks wypełnił odpowiednie miejsce w mojej lunecie, strzeliłem. Oryks znikł z pola widzenia. Z wrażenia zapominam o przeładowaniu sztucera, o czym przypomina mi Gert, bowiem ranny oryks może zaatakować a trzeba przyznać ma, czym. Zbliżamy się ostrożnie do miejsca zestrzału. Jest! Leży w pięknie pachnącej dość wysokiej trawie sawanny. Jeden z pomocników macha mu przed okiem źdźbłem trawy, i stwierdza; zwierz jest martwy. Piękny komorowy strzał przydaje mi splendoru u obsługi. Rutynowy pomiar i znowu jego urożenie mieści się w przedziale - złoty. Tusza zostaje odtransportowana do bazy, a my ponownie rozpoczynamy tropienie sawanny i buszu. Po paru godzinach tej urokliwej prawie krajoznawczej wycieczki, ktoś z obsługi zauważa stadko springboków. Znowu rutyna. Zatrzymanie pojazdu. Desant podprowadzającego, myśliwego i tragarza. Podchodzimy w tej samej kolejności. Tym razem udaje się to do odległości około 80 metrów. Wskazany przez Gerta byk, pokazał komorę i znowu gratulacje ku mojemu zadowoleniu, ale podchodząc zauważamy, że springbok wstaje i zaczyna odchodzić. Poprawka i tym razem zostaje. Pomyśleć strzelałem na komorę z kalibru 300 Watherby magnum, trafiłem tam gdzie mierzyłem, a ON uchodził. – To bardzo mocne i silne zwierzęta, stąd i kaliber broni musi być odpowiedni – trochę mocniejszy od używanych w Europie.

Wracając nad wieczorem, po drodze spotykamy się z kolegami. - - Kuba krzyczy;
- Gert – mam duży problem!
Podchodzimy do ciężarówki, która wiozła ułowek Kuby, patrzymy a tam trzy błękitne gnu.
- Jednym strzałem trzy sztuki pyta niedowierzająco Gert. Kuba potwierdza.
- To nowy rekord u nas - rzecze Gert? – Brawo Kuba i składa mu gratulacje, nie mówiąc mu na razie, że za każde trzeba zapłacić osobno. Zresztą ponoć dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają – oczywiście o tyle na ile je mają! Ale Kuba jak raz je ma.

Wieczorek, kiedy już byliśmy po koniecznych zabiegach prysznicowych, zmianie zakurzonych uniformów myśliwskich na więcej cywilizowane, gdy byliśmy już syci posiłkiem, wrażeniami i sukcesami kończącego się dnia, nasunęła się nam pewna niedoskonałość logistyczna właścicieli farm. Rzecz mała a pewnie i nieistotna dla tubylców, dlatego pewnie nieprzewidziana w pobytowym pakiecie usług. Nie miał nam, kto myć pleców i pewnie będąc błogo zmęczeni fizycznie chętnie byśmy na to przystali tym bardziej, że Józek czynił pewne sugestie w tym względzie, mając na oku pewne – nazwijmy je fizjoterapeutki z plemienia Herero, w dodatku chętne do nawiązana współpracy.

Wracając do realiów jeden z podprowadzających zakomunikował nam, że mają do odstrzału byka żyrafy, – więc kto by chciał to może się zdecydować i tu nie omieszkano wymienić ceny. – Ja chcę zgłosił się Kuba. Omówiliśmy sposób polowania na tego wysokiego zwierza. Byk był samotny i trochę złośliwy. Zawodowi myśliwi, z którymi już nieco się zaprzyjaźniliśmy, mieli poprowadzić to po naszemu zbiorowe polowanie.

Rano ruszyliśmy w pięć samochodów, nas trzech, trzech naszych podprowadzających i kilkunastu rdzennych mieszkańców regionu, Khomas, jako naganka. Obstawiliśmy dość duży miot, na łagodnym zboczu, zarośnięty gęstymi zaroślami akacji. Kuba z Gertem i Gysbertem pilnował dołu miotu, Ja z Józkiem i kobietami nagrywającymi sceny z tego polowania z staliśmy w samochodach po prawej stronie miotu, a naganka złożona z tropicieli szła od góry i lewej strony. Byk powinien uchodzić na dół w kierunku Kuby. Tak wskazywał ruch powietrza, sprawdzony suchym piaskiem. Wiał prosto na Kubę. Zgodnie z przewidywaniami, w pewnym momencie ponad zaroślami dość wysokich akacji blisko naszych stanowisk pokazała się głowa i szyja zwierza. Chyba wyczuł naszą obecność - bo wiatr mieliśmy niekorzystny. Stanął, zwrócił swój łeb w naszą stronę wietrząc, tym samym odsłaniając Kubie komorę, który wykorzystał tą sytuację. Padł w ogniu. Radość strzelającego, zadowolenie podprowadzających i radosna wrzawa naganki – tropicieli. Zdjęcia, dużo zdjęć i film kręcony przez obecne tam panie. Było jednak nieco problemów, aby odpowiednio upozować i wyeksponować 1600 kg. bezwładnego zwierza. Tam to na miejscu podano nam do degustacji surowe plasterki jąder samca żyrafy. Oczywiście, jako pierwszy tego specjału miał spróbować szczęśliwy zdobywca trofeum żyrafy, czyli Kuba, który mając alergie i odruchy wymiotne na narządy produkujące plemniki u samca żyrafy spowodowały przymusowy bieg w sawannę z przysłowiowym pawiem. Józek zaś, potem ja, wcale nie wybrzydzaliśmy i spróbowaliśmy tego specjału nawet go nie posoliwszy– Czy były smaczne, – bo ja wiem? U nas w kraju jadamy jajka pod różna postacią – smażone na boczusiu, ze słoninką, sadzone, gotowane na miękko i twardo, etc. etc.
Tamte plasterki przełknęliśmy nawet nie zastanawiając się, do czego służyły za życia tego ogromnego samca, popijając regionalnym i nawet smaczniejszym od grybowskiego, piwem Sawanna, bowiem grybowskie czasami przypomina mocz kobyły. Żaden z nas nie miał odruchów wymiotnych, co z uznaniem zostało przyjęte przez tropicieli i naszych białych podprowadzających.
Ze względu na potężne rozmiary tuszy strzelonej żyrafy zaistniała konieczność obielenia na miejscu strzału, do którego sprowadzono z farmy aż dziewięciu buszmenów, ze specjalistą od żyraf. – Józek zrobiłby to szybciej i sam.

Wieczorem wielkie ognisko, pieczona nad ogniem polędwica z żyrafy, no i coś jeszcze…? Wymieniamy doświadczenia o polowaniach i kulturze łowieckiej w Polsce i tu prym wiedzie najbardziej z nas doświadczony łowiecko Józek. Czasem w tej wymianie doświadczeń brakowało słów, no, ale, od czego są ręce. Urządzone przez właścicieli farm ognisko było jakby pożegnalnym na farmie Weronika, ale też na cześć Króla polowania Mariusza „Kuby” Polnickiego.
Jutro wczas rano mieliśmy się przemieścić w górzyste łowiska farmy Kalakwa, gdzie spodziewaliśmy się zapolować na bytujące tam kudu wielkie i zebrę górską.

Kilka wyjazdów nie przyniosło rezultatów wracaliśmy na tarczy. Spotykaliśmy tylko młode byki kudu wielkiego – słowem nie do odstrzału. W międzyczasie wypatrywaliśmy zebr, których tropy zostały zauważone przez doświadczonych miejscowych czarnych tropicieli, ale bez sukcesu. Jak oni to robią, że odnajdują zupełnie niewidoczne dla europejczyka tropy na skalistym podłożu? No nieważne – my tego się nie nauczymy przez te kilka pozostałych dni trwania safari, ale, fakt faktem zebry zostały wypatrzone w towarzystwie innych gazeli, przez starego buszmena. Był to trudny do strzału gatunek zebry burchella, która jest w ciągłym ruchu.
W następnym dniu rozpoczęliśmy polowanie na sąsiedniej farmie Normana Slaney,a , gdzie udało mi się strzelić porządaną zebrę burchella.


Koledzy również nie próżnują. Józek wykonał już swój pakiet i w nagrodę dostał zezwolenie na odstrzał strusia. Kuba po wykonaniu swojego poluje nadal. Umawia się z właścicielami, że będzie strzelał do okazów nieobjętych pakietem i dopiero po zakończeniu zapłaci należne sumy. Bez przeszkód uzyskuje zgodę tym bardziej, że płaci żądane sumy bez żadnej zwłoki.

Następnego dnia znowu polujemy na farmie Normana gdzie mam do odstrzału kudu wielkie. Jadąc poszarpaną skałami drogą Józek wypatrzył wśród drzew i skał sylwetkę jakiegoś zwierza. Okazało się, że jest to wymarzone kudu wielkie. Stał on – opowiada Józek - byk kudu ogromny w posągowej pozie. Biorę na cel jego gruby kark myśląc trafię to zostaniesz w ogniu a nie to twoje szczęście. Serce daje znać, że jest na właściwym miejscu i, że dostało dużą porcje adrenaliny – kilka głębokich oddechów. Serce się nieco uspokaja, opanowuję dygot ciała. Strzelam. Byk znikł i tym razem nie słyszałem podwójnego uderzenia kuli w cel, ale tropiciele zauważają, że padł w ogniu.
Jest! Leży – piękny w swojej dostojnej pozie, z cudownym podwójnie spiralnie zakręconym urożeniem, które mieściło się w złotym przedziale punktowym.
Znowu ze względu na trudny teren zwierz musiał być rozebrany i transportowany do samochodu przez buszmenów.


Zbliżał się koniec naszej łowieckiej przygody. Pobyt na farmach Swaenpoelów był dla naszych myśliwców miłym zaskoczeniem, – bo nieco inaczej wyobrażali sobie pobyt ze strzelbą w Afryce. Przez cały czas pobytu odczuwali serdeczność i opiekuńczość nie tylko białych właścicieli i ich rodziny, ale i czarnych pracowników firmy, no i tak im się tam spodobało, że wybierali się do Namibii w roku następnym, a Kuba szykuje się do spotkania z lampartem. Chce się zmierzyć z pierwszym przedstawicielem wielkiej piątki.

Niedługo po powrocie z Afryki, Kuba odwiedził swoje ojczyste strony. Spotkaliśmy się na małe pogaduchy na posesji Józka, tam właśnie między niebem a ziemią w altanie, przy ruszcie – niektórzy mówią o grillu, ale ja wolę nasze stare polskie określenie przygotowywania pieczystego na żywym ogniu. Brakowało tylko Krzysztofa, który w Antwerpii miał swoje biznesowe interesy, ale jego relacje z safari jak raz już mieliśmy.

Opowiadaniom na temat tego afrykańskiego polowania nie było końca. Podziwialiśmy już nadesłane i spreparowane trofea, część z nich oczekiwała jeszcze w chłodniach preparatorów.

Na ruszcie skwierczały potężne płaty karkówki roznosząc cudowny zapach aromatycznych przypraw, a i na stole przytwierdzonym na stałe do podłoża –a to na wypadek gdyby biesiadnikom przyszło z bliższa zapoznać się z jego grubym blatem…oczekiwały stosowne napoje. Zresztą, co tu tłumaczyć! Na wszelki wypadek ów stół stoi przytwierdzony do podłoża i koniec, bo biesiadnicy zawsze czują się bezpieczniej jak ten mebel się nie rusza.

Opowiadano o tym wysokim na cztery metry ogrodzeniu, które w efekcie, przy tak ogromnej powierzchni 30 000 ha wcale nie było widoczne. Owszem na pewno ograniczało to swobodę migracyjną zwierzyny, ale ta z kolei mając dostępne i czynne cały rok sztuczne wodopoje, całoroczny nieskrępowany dostęp do naturalnie występującej soli i często podawanej w postaci skalnych brył i bujnej roślinności sawanny i buszu w pobliżu owych wodopojów, chowała się zdrowo wykształcając medalowe urożenie.

Nieco wcześniej pisałem o potężnych zasobach wód podziemnych w Namibii. No właśnie zasoby te są wykorzystywane przez przemyślnych właścicieli do uzupełniania wody w wodopojach. W tym celu wierci się głębokie studnie, z których woda jest wydobywana na powierzchnię przy pomocy pomp napędzanych wiatrem, a nawet urządzeniami solarnymi, lub energią elektryczną.

Zszokowani byli nieco, że ich rola w czasie polowania ograniczała się tylko do oddania celnego strzału – no może jeszcze pozowaniu do obowiązkowych pamiątkowych zdjęć, bo wszystkie inne czynności, wykonywała „czarna” obsługa, ale nawet oni nie patroszyli zwierza na miejscu, bowiem całe tusze były zawożone na farmę gdzie istniał – rzec by można – cały zakład przetwórczy, z koniecznymi do tego celu urządzeniami w tym chłodniami.

To już nie czasy słynnych afrykańskich „polowacy” z czasów Hemingwaya, Mc, Combera, Percivala, podróżnika i myśliwego Lingvinstonne czy Harrego Selby zawodowego myśliwego opisanego w „Rogu myśliwego” Roberta C. Ruarka. Oto, co twierdził w rozmowie z Ruarkiem. Cyt; „ Nie strzelasz do słonia, strzelasz do symbolu jego kłów. Nie strzelasz, aby zabić. Strzelasz, żeby unieśmiertelnić zwierzę, które zabiłeś”. Tak postrzegał to jeden z najlepszych zawodowych myśliwych Afryki, tak postrzegali to moi koledzy. Ich trofea unieśmiertelnią zwierzęta, które tam zabili poprzez muzealną ekspozycje w dalekiej Polsce dając im drugie życie świadcząc o kontynentalnej różnorodności świata fauny.

To już jednak nie tamte czasy; słynne obozy pod namiotami rozbijane pod rozgwieżdżonym niebem Tanganiki, krateru „ Ngoro Ngoro” czy słynnej równinie Serengeti, pod lodowcem Kilimandżaro i innych cudownych miejscach Afryki. To już nie te czasy, kiedy, aby zjeść pieczyste trzeba było samemu zdobyć odpowiedniego zwierza – wycinając z tuszy najsmaczniejsze kąski, resztę pozostawiając padlinożercom.
Teraz to stylizowane i klimatyzowane domki, prysznice, etc.ect.- Czy na tych cywilizacyjnych udogodnieniach cierpiała dusza romantycznych z natury Polaków? – Nie, nie – jesteśmy już nieco wyobcowani, zbyt łatwo przyzwyczailiśmy się do wygód i rozkoszy ciała, wszak to XXI wiek, chociaż jestem pewien, że nasza trójka nie miałaby nic przeciwko dawnej prostocie, co zamierzają wprowadzić w życie w najbliższej przyszłości.

Wracając do Józka – wprawdzie nie był tak gadatliwy jak Krzysztof, ale wykonał swój pakiet bez najmniejszych problemów. Ma też nadprogramowo strusia, ale szczyci się innymi niż myśliwskie osiągnięciami a to za sprawą jego muzealnych zainteresowań.

Wzbogacił swoje muzeum w znalezione w Afryce kolce jeżozwierza, grudki soli ze słonych wyschniętych namibijskich jeziorek, przywiózł ze sobą akacjowy złom, nieco inny od gałązki naszej robinii akacjowej i gniazda wikłaczy, eksponowane w pobliżu naszych podobnych w konstrukcji, rodzimych gniazd remizów. Ma też kolekcję motyli afrykańskich nocnych i dziennych, modliszki i patyczaki, żuki gnojarze, gnojarze czarne świerszcze afrykańskie, gekony, plastry miodowe os afrykańskich ich larwy w różnych stadiach rozwoju, oraz same osy;
Ziemne, matka i robotnice, osy różowe, których żądło sięga 1, 3 cm, osy przydrożne i pszczoło – osy, mrówki afrykańskie, pająka senegalskiego, żuki i chrząszcze. Te wszystkie okazy zdobią dzisiaj ekspozycje muzeum Józka Łuczaka z ul. Halnej w Krynicy – Zdroju. Według Kuby po pobycie Józka w Namibii na pustyni Kalahari pozostał sam piasek, bo resztę z pewnym ryzykiem wywiózł Józek do Polski.

Pokazując mi te wszystkie cudeńka afrykańskiej natury był bardzo dumny. Opowiadał o nich z wypiekami na twarzy i jakąś taką widoczną pasją i przekonaniem, że to, co robi, robi słusznie mniemając, że jego dokonania podziwiać będą następne pokolenia nie tylko myśliwych - czyli, parafrazując, Selbego unieśmiertelnił kawałek afrykańskiego kraju. Dodatkowo zauroczenie Józka Namibią i farmami Swanopoelów zostało wyrażone przez rzeczonego nadaniem nazwy swojej farmie danieli, „ Aru Game Lodges” w Krynicy przy ul. Halnej.

Mam jeszcze spisane w formie szkicu doznania i łowieckie dokonania w Namibii i dawnej Rodezji Kol. Witolda Krzyżanowskiego Prezesa WKŁ Nr 178 „Knieja” w Jarominie, w tym interesująca przygodę strzelenia bawołu , ale nie tylko .

gwintowka 2011 r.

Copyright © 2002-2024 www.knieja.pl