Huzar z Milickiego Potoku


" Chcących mieć pieska, miał wnuków dziadek,
Zachciance tej sprzyjał przypadek.
Wszak dziadek myśliwy też kochał pieski,
Szczeniaik był miły psotny i dziarski.
Spacery?Miał je dziadek; dla zdrowia co ranek"







Staś Padula, z Milika - emerytowany kierowca karetki pogotowia, myśliwym został dość późno, bo w 1983 r. a to z poręki dr Wacława Bagińskiego, o czym pewnie zaważyła zawodowa solidarność rzeczonego, bo razem stanowili zespół wyjazdowy karetki w Krynickim pogotowiu. A tak w ogóle to droga do myślistwa Stasia była dość wyboista. Pierwotnie przez kilka lat robił w charakterze naganiacza u Władka Piksy w KŁ „Sokół” z Krynicy. Tenże Władek Piksa był łowczym w Sokole i całkiem na rękę był mu darmowy naganiacz i człowiek do wszystkiego, bo Stasiu znał się na łowieckiej robocie lepiej jak niejeden członek koła. Mieli też z Piksą prawdopodobnie jakieś zatargi osobiste, jakieś psie animozje - bo Stasiu był też namiętnym hodowcą psów – w tym czasie niekoniecznie czystych rasowo. Fakt, faktem, że Staś po tych kilku latach bezowocnego kandydowania u Piksy, przy pomocy wspomnianego doktora Bagińskiego, został przyjęty do naszego koła z zaliczeniem stażu odbywanego w Sokole. – Wtedy tak było można.
TAG Heuer ha celebrato il 50° anniversario della sua iconica collezione Monaco nel 2019. Dopo i primi quattro eventi,rolex replica TAG Heuer lo ha svelato in una celebrazione inebriante allo Space Plus di Shanghai.cartier replica Il quinto orologio in edizione limitata della serie è anche l'ultimo orologio ad essere rilasciato quest'anno, ed è anche la fine della serie.


W ówczesnym czasie byłem już świeżo upieczonym łowczym, po służbowym przeniesieniu mnie ze Szczecinka do Krynicy, a koło będące w rozsypce należało na powrót prawie od nowa budować, stąd przypływ świeżej krwi był konieczny.

Wracając do Stasia Paduli, to należy nadmienić, że udał się nam nowy członek. Od samego początku aktywnie włączył się w nurt życia koła, a nawet po nakazanej przez ówczesną dyrekcję LZD w Krynicy, rezygnacji Krzyśka Gosztyły z członkostwa naszego koła, objął po nim schedę podłowczego. Staszek miał w sobie to coś, co pozwoliło mu na prawie natychmiastową asymilacje, wśród – co tu dużo mówić, zwaśnionych członków, koła, ale szło ku lepszemu! Miał też – Staszek – swoich zagorzałych wrogów, ale kto ich nie ma. Bardzo chętnie służył ze swoimi pieskami w poszukiwaniu postrzałków, a i sam potrafił wybornie tropić i dochodzić postrzeloną zwierzynę.

Gdzieś w późnych latach 90-tych, Staś postarał się o członkostwo nie macierzyste właśnie w Sokole, a tam od pewnego czasu polował i poluje nadal, Zbigniew Prawdzic- Lewicki, mieszkaniec Krakowa, który zakupił działkę budowlaną tuż obok posesji Stanisłwa.
Lubił też psy, stąd obaj, bardzo szybko znaleźli wspólny język, tym bardziej, że sąsiedztwo ze Staszkiem było na rękę Prawdzicowi. W czasie jego nieobecności w Miliku, uczynny sąsiad miał oko na jego posiadłość.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, postanowili zakupić rasowego pieska, a taki w kole był koniecznie potrzebny- zresztą prawo nakładało obowiązek posiadania ułożonego psa do pracy na farbie. Padło na szczeniaka posokowca bawarskiego. Znaleziono odpowiedni anons w Łowcu Polskim i pewnego dnia we dwójkę pojechali pod wskazany w ogłoszeniu adres. Kawał drogi bo aż w zielonogórskie. Trafili bez przeszkód. Hodowla nazywała się „Gniazdo Kruków”. Wybór padł na suczkę o imieniu „Gajda”, która urodziła się 28 marca 1993 r. o numerze zapisanym w PKR VI – 4358 i tatuażu lewym uchu T 930. Zapłacili ile trzeba, to znaczy zapłacił kolega Prawdzic - Lewicki, bo tak po prawdzie to Stasia jako emerytowanego kierowcę sanitarki nie byłoby stać na taki wydatek, chociaż dla psów był zdolny do wielu wyrzeczeń. Psinkę zapakowali do auta i hajda z powrotem do domu. Po drodze wstąpili, na Czarny Potok w Krynicy, aby pochwalić się nabytkiem. Ładniutkie, tłuściutkie i popiskujące toto było. Zresztą nic dziwnego nie tak dawno zabrano ją od matki. Zwisające i sięgające do końca wietrznika uszy przydawały jej bardzo sympatyczny wyraz, jej brązowe ślepka z zainteresowaniem wodziły po otoczeniu, a i jej wietrznik wykrywał nieznane dotąd, nowe zapachy. Lśniące umaszczenie tzw. „czerwień jelenia” i nieco przydługi ruchliwy i chudy ogonek przydawał Gajdzie nad wyraz sympatycznego wyglądu. Nowi właściciele byli zadowoleni tym bardziej, że Gajda była potomkiem polujących rodziców. Ona też miała stanowić zaczątek nowego gniazda, gniazda z Milickiego Potoku. Nieco wcześniej Staszek przygotował odrębny, specjalny obszerny kojec. Gajda stała się oczkiem w jego głowie i pupilkiem jego przemiłej małżonki. Zaś Prawdzic - Lewicki wziął na siebie zadanie dostarczania karmy tej suchej i tej puszkowanej. Wszak był jej producentem, a i pani Stenia nie żałowała Gajdzie przysmaków. A to mleczko, a to jajeczko no i Gajda rosła jak na drożdżach.

Po osiągnięciu odpowiedniego wieku -Stanisław zaczął występować a roli menera. Rozpoczęło się szkolenie a, że szczeniak był pojętny, to w niedługim czasie ładnie chodził na smyczy, choć początkowo nie przychodziło to łatwo, i co charakterystyczne u tej rasy; ciągle z wietrznikiem przy ziemi. Posiadała też wrodzoną pasje do kopania za myszami, na co jej pan pozwalał. Żyła i rosła zdrowo, chociaż pewnie ku zazdrości innych piesków hodowanych przez Staszka. One zostały trochę odsunięte, ale – broń Boże- nie zaniedbane.

W miarę upływu czasu Stanisław podjął odpowiednie kroki , w Polskim Związku Kynologicznym celem zarejestrowania suni jako protoplastki „Gniazda z Milickiego Potoku”. Wszystko poszło gładko – Gajda zaliczyła wymagane próby, co uprawniało jej właściciela do zgłaszania dla klasy użytkowej na wszystkich wystawach organizowanych pod patronatem FCI, (Federation Cynologique Internationale). Trzeba przyznać, że owe „próby pracy posokowców” wcale do łatwych nie należą. Na potwierdzenie tej tezy posłużę się Regulaminem Prób i Konkursów Pracy Psów Myśliwskich. A wiec cytuję:

W próbach pracy posokowców mogą brać udział posokowce bawarskie, hanowerskie oraz alpejskie jamniko - gończe, które w dniu imprezy mają ukończone 6 a nie przekroczyły 36 miesięcy życia.

Psy pracują pojedynczo w kolejności wylosowanych numerów startowych. Czas pracy wynosi 60 minut.

Próby przeprowadza się wyłącznie na „czarnej stopie”. Prace psów oceniają trzyosobowe zespoły sędziowskie.

Prace ocenia się w niżej podanych konkurencjach z ustalonymi niezmiennymi współczynnikami. Psom wyróżnionym komisja sędziów przyznaje dyplomy I, II i III stopnia w zależności od uzyskanych ocen i sumy punktów, których limit zawiera tabela.

Psy nieposiadające dyplomu innych prób pracy psów myśliwskich, podczas których sprawdzano ich reakcję na strzał, podlegają temu sprawdzianowi przed przystąpieniem do tych prób. Psy wyraźnie lękliwie reagujące na strzał wyklucza się.

Tyle regulamin, ale żeby można było przeprowadzić owe próby należy wcześniej założyć ścieżkę tropową. Do założenia takiej ścieżki używa się badyli jelenia, daniela lub biegów dzika wkręconych do specjalnych butów, lub laski. Badyle lub biegi nie powinny być starsze jak 3 dni. Osoba, która kładzie trop winna być obca dla psa. Przy użyciu tych samych -badyli, biegów nie można kłaść więcej jak trzech ścieżek. Długość ścieżki tropowej wynosi 600 metrów i rozpoczyna się „złomem kierunkowym” i na swoim przebiegu ma dwa poprowadzone pod kątem prostym załamania. Na jej końcu kładziemy zwierza, którego badyli lub biegów użyliśmy do położenia ścieżki tropowej. Czas leżenia tropu winien wynosić od 3 – 5 godzin.

Podobnie rzecz ma się przy „Konkursach pracy posokowców”. Ten rodzaj sprawdzenia przeprowadza się na farbie leżącej minimum 12 godzin, ale nie więcej jak 24 godziny, drugi sposób to 4358 sfarbowany trop leżący minimum 40 godzin, ale nie więcej jak 48 godzin, ale w tym sprawdzeniu mogą brać udział psy posiadające dyplomy z konkursu pierwszego, czyli z farbą leżąca 12- 24 godzin.
Praca na z
Sfarbowanym tropie, leżącym od 12 – 24 godz. winna trwać nie więcej jak 60 minut, natomiast na tropie leżącym 40 – 48 godzin maksymalnie 90 minut.

Będąc przy opisywaniu tych ciężkich dla psów sprawdzianów, należy zaznaczyć, że jest jeszcze wiele innych surowo ocenianych kryteriów, ale pomińmy je, bo nie jest moim zamiarem dosłowne cytowanie regulaminów, a tylko wykazanie jak ciężką prace muszą wykonać mener i jego pies. Stasiu i jego – ich, Gajda wyszli z tych wszystkich prób zwycięsko. W prawdzie – tak ćwierkały ptaszki i co bardziej zawistni koledzy - celujące oceny Gajdy a później jej potomstwa miały być niby zasługą samego Stanisława, który pracując w Komisji kynologicznej ORŁ w Nowym Sączu, brał udział w przygotowaniu tras w tymbarskich konkursach, wtedy gdy wystawiał swojego psa do konkursu. Ale fakt jest faktem Gajda przechodziła celująco wszystkie konkursy.

To wszystko jeszcze mało, aby móc zostać hodowcą i założyć gniazdo, to pieski winny uzyskać pozytywne oceny w czasie wystaw, a tych winno być co najmniej trzy, w tym jedna międzynarodowa. I te przeszkody wzięła Gajda z powodzeniem, chociaż sędziowie kynologiczni dopatrzyli się u niej pewnego feleru w anatomicznej budowie kośćca. Kręgosłup był nieco ugięty i trochę jakby siodłaty i nie odpowiadał w pełni przyjętemu wzorcowi. Trzeba zaznaczyć, że Sekcja, Posokowców FCI skrupulatnie przestrzega tych kanonów, dbając o czystość rasy.

Wreszcie zapaleńcy dopięli swego spodziewając się – zresztą słusznie, że owa hodowla przyniesie im nie tylko prestiż w środowisku sądeckich myśliwych, ale i pewne profity, a już zwrot kosztów był pewny, bo wielu dopytywało się o szczeniaki z tej nowo założonej hodowli, no i te przepisy mówiące o konieczności posiadania w kole psa ułożonego do pracy na farbie. A i sam Stanisław Padula miał już ugruntowaną pozycję jako wyborny tropiciel. Wszystko było dobrze , ale schody zaczynały się od poszukiwania właściwego reproduktora, o którego w naszych stronach było dość trudno ale, że Staszek to chłop operatywny, to i reproduktorów znalazł, i to z hodowli słowackich. Zresztą Słowacy mają znacznie większe doświadczenie w tym względzie od naszej nacji. Kolega Bubula z Tymbarku, fan posokowców bawarskich, zakupił właśnie na Słowacji rodowodowego posokowca bawarskiego, zdobywcę wielu prestiżowych nagród w konkursach krajowych jak i zagranicznych i był to „Dag z Kralovskiej Studnicki”.Ów wspaniały piesek nosił umaszczenie czerwieni jeleniej z czarną maską, która obejmowała kufę, by niezauważenie przejść w ową charakterystyczną, dla posokowców czerwień jelenią. Był też pięknie zbudowany, co odpowiadało rygorystycznym przepisom eksterieru. On to właśnie bywał -najczęstszym ojcem szczeniaków Gajdy, z którymi to brylował na tymbarskich, konkursach, ale nie tylko.

Tak się złożyło, że mój średni syn mieszkający w sąsiedniej klatce schodowej, dał mi dwóch wspaniałych męskich potomków, oznaczonych przeze mnie jako Nr 3 i 4, w kolejności; starszego Kamila i młodszego Przemysława. Dla wyjaśnienia podaję, że moja numeracja wnuków wzięła się z czysto prozaicznego powodu. Całe dorosłe życie spędziłem w mundurze, gdzie wszystko musiało mieć swój numer, stąd i wnuki podpadały w mój wymyślony niepisany rejestr, a nadawane numery były zgodne z datą starszeństwa. A więc: pierwszym numerem został Bartosz, drugim Radosław – synowie pierworodnego Arkadiusza, a po nich szli, trzeci z kolei Kamil i czwarty Przemek – synowie średniego Tomasza. Nie ukrywam, że mam nadzieję na dalszy rozrost rodzinnego i męskiego klanu Pasków z Siedliszowic, ze strony najmłodszego syna Pawła.

Nr 3 i 4 od dłuższego czasu molestowali rodziców o zakup pieska, zobowiązując się do totalnej opieki, a że to są chłopcy zrównoważeni, pilni w nauce, grzeczni i dobrze wychowani, to i rodzice aczkolwiek początkowo sceptyczni obiecali im, że spełnią ich prośby. W tym właśnie czasie, Gajda Stasia Paduli jak raz była szczenna, stąd delikatnie i dyskretnie kierowałem zainteresowania syna i synowej właśnie na tą rasę, spodziewając się, i nie bez przyczyny, że piesek i tak trafi po pewnym czasie do dziadków. Moja małżonka też była nieco sceptyczna, ale stanowczo nie oponowała przeciwko zakupowi wnukom żywej zabawki – jak to określiła. Koniec końców stanęło na tym, że dziadek, czyli ja w połowie pokryję koszty zakupu, spodziewając się, że coś niecoś u Stasia utarguję. Poprzednie szczeniaki poszły jak przysłowiowe ciepłe bułeczki po tysiąc złotych sztuka. Po cichu też prosiłem Staszka o powiadomienie mnie o psich urodzinach, co też ten uczynił.

Z Karty miotu Nr 0001201/45/03 wynika, że urodziny szczeniąt nastąpiły 10 lipca 2003 r. z ojca - Dag Kralovska Stadnicka i matki Gajdy z Gniazda Kruków. Urodziło się pięć szczeniąt; dwa pieski i trzy suczki o umaszczeniu czerwieni jeleniej z maskami – to po ojcu. W kolejności urodzin to: Harap tatuaż L028 Nr metryki 2283
Huzar tatuaż L029 Nr metryki 2284
Heksa tatuaż L030 Nr metryki 2285
Heca tatuaż L031 Nr metryki 2286
Huba tatuaż L032 Nr metryki 2287
Wszystkie szczeniaki uzyskały przydomek hodowlany” Milicki Potok „ i ten miot był drugim od chwili zarejestrowania hodowli.

Pieski rosły zdrowo i nadchodził czas rozłąki szczeniąt z matką. Porozumiałem się z synem i synową, – bo Ci od dłuższego czasu byli zasypywani jakimiś proszalnymi karteczkami synalków. Wyjazd po szczeniaka zaplanowaliśmy na czas, kiedy wnukowie byli w szkole a to dla zwiększenia efektu zaskoczenia nabyciem dawno oczekiwanego pieska. Zajechaliśmy na podwórko posesji Stanisława w Miliku. Po drodze spotkaliśmy wracającego z Flintem – syn Gajdy z pierwszego miotu – Staszka. Już z daleka synowa Ania zachwycała się urodą Flinta, pytając – czy nasz będzie podobny? – Będzie, będzie, odpowiedziałem. Zajechaliśmy na podwórko, a obok za siatką dokazywały szczeniaki Gajdy a wśród nich ten nasz.
Wszedłem pierwszy za siatkę, zbliżając się powoli do psów. Gajda nieco zaniepokojona, zjeżyła sierść, ale uspokojona przez Staszka zaczęła przyjaźnie merdać swoim ogonem, a do mnie przybiegło najmniejsze ze szczeniąt okazując swoją żywiołową szczenięcą radość. Wziąłem tą małą tłuściutką i kłapouchą istotkę na ręce, która okazała się pieskiem. – Bierzemy tego. A ten nie spodziewał się, że to ostatnie chwile z braciszkiem i siostrzyczkami. Nie spodziewała się i Gajda, która wyczuwała, że znowu jej szczeniak odjedzie w nieznane. Wychodząc zza siatki ogrodzenia cały czas towarzyszyła nam, cichutko popiskując, a za nią, również zaniepokojone dreptały pozostałe szczeniaki.
Piesek według Karty miotu miał na imię Huzar, piękne umaszczenie z ową przecudną czarną maską na twarzy, uszach i łbie. Miał też nienaganny kościec kręgosłupa a jego eksterier był celujący w każdym calu odpowiadający wzorcowi rasy.
A oto jak wspominają pierwsze chwile z Huzarkiem w domu moi wnukowie Nr 3 i 4:
Wszystko zaczęło się od karteczek z napisem: „Prosimy o pieska”. Jako dziewięcio i siedmioletni chłopcy, aby spełnić swe marzenia wkładaliśmy owe karteczki w każde dostępne miejsce? Rodzice znajdowali je wszędzie: w butach, szafkach, portfelach, lodówce, łazience i toalecie. Byli wręcz nimi zasypywani. I w końcu zmiękło im serce. Pewnego dnia, gdy wróciliśmy ze szkoły, oniemieliśmy z wrażenia. W przedpokoju zobaczyliśmy posłanie dla psa, a w kuchni miseczkę z wodą. Nagle naszym oczom ukazał się Huzar – posokowiec bawarski. Pies z rodowodem. Niestety nie był to nasz wymarzony szczeniaczek kuleczka. Był to od samego początku pies z charakterkiem, który od razu zaczął rozstawiać nas po kątach, pokazując w ten sposób, „kto tu rządzi”. Ale mimo tego pokochaliśmy go. Dzień, w którym dostaliśmy Huzara, był najszczęśliwszy w naszym życiu, chociaż przewrócił do góry nogami dotychczasowy rytm dnia. Okazało się, że nie można zostawiać go samego w domu, bo, krótko mówiąc, demolował nam mieszkanie. Przewracał szafki, kwiatki, gryzł buty, kurtki, piloty od telewizora, wszystko, co wpadło do jego słodkiej i niegrzecznej mordki. Nigdy nie zapomnimy świąt Wielkiej Nocy, kiedy to po powrocie do domu zastaliśmy Huzara pałaszującego nasze świąteczne smakołyki: szyneczki, kiełbaski, itp. Lodówka natomiast, zamiast w kuchni, stała sobie otwarta w przedpokoju. Od tego dnia była wiązana sznurkiem. Długo by pisać o jego wyczynach. Huzara można określić, jako psa o wielkim temperamencie i niepokornej duszy.


W międzyczasie syn uczył Huzara podstawowych i koniecznych zasad psiego posłuszeństwa; chodzenia przy nodze, warowania, co niezbyt wychodziło niesfornemu psiakowi. Z kolei ja zabierając go na spacer
Rozpoczynałem powolną naukę tropienia. Początkowo była to krótka ścieżka a raczej włóczka, położona z kawałka wonnej kiełbasy. Najpierw Huzar dostawał kawałeczek na zachętę, a potem nakładałem go na wcześniej zrobiona włóczkę. Ową ścieżkę robiłem w ten sposób, że przywiązywałem do długiego kija kawał sznurka na jego końcu tą kiełbasę, którą to wlokłem po zamierzonym terenie. Początkowo była to zwykła trawiasta ścieżka, położona na pół godziny przed nałożeniem na włóczkę Huzara. Na początku ścieżki jak i w jej połowie było łoże z kawałeczkami kiełbasy, potem ścieżka skręcała pod kątem prostym. Po takim śladzie Huzar szedł jak doświadczony tropowiec, tym bardziej, że na łożach znajdował coś smacznego w postaci kawałeczków kiełbasy. Na zakręcie też sobie poradził, a już uciechy co niemiara było na końcu ścieżki, z nieco większym kęsem kiełbasy. Takie szczenięce próby powtarzaliśmy kilkakrotnie przy coraz dłuższych i trudniejszych ścieżkach, a i rzecz poszukiwana miała znacznie osłabiony zapach. Po każdej takiej próbie a wszystkie były udane, Huzar był nagradzany kilkoma groszkami suchej karmy, z czego był ogromnie zadowolony. Przyszedł czas na coś poważniejszego. Zdobyłem świeży badyl łani, którym to również zrobiłem włóczkę tym razem około 300 metrów z przepisowymi łożami i badylem łani na końcu. Na łożu wejściowym Huzar był bardzo podniecony nieznanym mu dotychczas zapachem, ale geny rodziców dały o sobie znać. Huzar ruszył powoli nie odrywając wietrznika od ziemi, nie naprężając długiego otoku. Tylko od czasu do czasu oglądał się na mnie. Do pierwszego i drugiego łoża doszedł jak po sznurku, na zakręcie miał niewielkie problemy. Obawiałem się, że zgubił tam trop, ale po chwili ponownie go złapał i już bez przeszkód dotarł do pozostawionego badyla. Obwąchał go, pomerdał ogonem, przysiadł na zadzie, wzniósł kufę do góry i dal głos. Z radości ucałowałem tą psinę i nagrodziłem go całą garścią ulubionych groszków suchej karmy.


Przyszedł czas na farbę. Zdobyłem całą pół litrową butelkę farby jelenia byka, nieco ją rozrzedziłem aby nie skrzepła i poszedłem nakładać typową ścieżkę, na przepisowej długości w dość trudnym górskim i lesistym terenie . Porozumiałem się ze Staszkiem Padula najlepszym menerem w okolicy i ten poradził mi abym nałożył Huzara na farbę po sześciu godzinach od chwili położenia ścieżki. Trochę miałem tremę, bo to przecież nie włóczka z kawałka smacznej kiełbasy, ani też niewiele dłuższa włóczka jeleniego badyla. Ta ścieżka zbliżona już była do rzeczywistości, w której być może przyjdzie pracować Huzarowi. Łoże wejściowe obficie zaznaczyłem farbą jelenia i z niepokojem czekam na efekty pracy naszego młodego posokowca.

Nadszedł czas prawdy. Nałożyłem Huzara na prawie wyschniętą farbę, którą ten długo obwąchiwał, i ruszył. Początkowo powoli z rozwagą odnajdywał krople farby, a to na trawie, a to nisko na krzaczku i tak bez najmniejszych problemów doszedł do drugiego łoża, które znów dokładnie obwąchał, leżało też tam nieco sierści z sukni jelenia i z zainteresowaniem ruszył dalej. Prawidłowo pokonał zakręt, zszedł nad brzeg potoku , nad którym był położony około 50 metrowy odcinek ścieżki, wyszedł z nad potoku i dalej już bez problemów dotarł do ostatniego łoża. Dostał sowitą nagrodę z ulubionych groszków suchej karmy.

Zbliżał się czas pierwszych w życiu Huzara prób polowych, organizowanych przez wspaniałego, rozmiłowanego kynologicznie myśliwego i leśnika mgr inż. Bogdana Pawłowskiego z KŁ „Hubert” w Tymbarku. On to był prekursorem organizowania prób polowych dla posokowców i tropowców w Tymbarku na bazie i w obwodzie swojego koła. Zresztą z tego koła wywodzi się prawie cała Komisja Kynologiczna ORŁ w Nowym Sączu, a Pawłowski z Bubulą - właścicielem ojca Huzara stanowią jej trzon, a co najważniejsze chcą i potrafią to robić. Staszek Padula ma ten zaszczyt i też czynnie uczestniczy w pracach tej komisji. Z tej racji przyjął na siebie obowiązek ostatecznego przygotowania Huzara do tych prób sam wystawiając Gwinta, brata Huzara z poprzedniego miotu. W pobliżu swojego domostwa położył typową próbną i bardzo trudną ścieżkę tropową, wiodącą meandrami potoku przez górę i wąwóz. Gwint Staszka będąc już doświadczonym tropowcem nie miał problemu z pokonaniem tej trudnej ścieżki. Obawiałem się o Huzara, ale nałożony na pierwsze łoże , po dokładnym sprawdzeniu zapachu ruszył wolno do przodu. Ja podkładając Huzara nie widziałem nic. Żadnej nawet przyschniętej kropelki farby, ale, orientowałem się po znakach, które Staszek zostawił na drzewach. Huzar szedł dobrze, aż do przepisowego zakrętu, gdzie jak mi się wydawało zgubił trop. Nałożyłem go ponownie- regulamin dozwala – i znowu złapał trop, by dojść do ostatniego łoża. Ucieszyłem się bardzo i znowu obfita nagroda dla równie zadowolonego Huzara. Tego samego dnia na podwórku, na zarośniętej wysoką trawą posesji Prawdzica, Staszek zrobił włóczkę skórą z dzika, i w tym wypadku Huzar doszedł do niej jak po sznurku, i po dojściu, powtórzyła się ta sama sytuacja, co z badylem jelenia z przed kilku tygodni. Huzar zjeżony, po obwąchaniu usiał na zadzie i dał gruby nie słyszany jeszcze u niego głos. Znowu moja wielka radość, a i Staszek Padula jako hodowca był niezmiernie dumny z potomka swojej Gajdy. Wtedy to też pierwszy raz od rozstania ze swoim gniazdem jako szczeniak Huzar odwiedził swoja matkę, która co tu dużo mówić poczęstowała zdolnego, ale jeszcze rozwydrzonego młodością synalka kłapnięciem kłańcami w bark. Było to chyba dość bolesne, bo Huzar już jej nie dokuczał, a i Gwint pokazał rozpieszczonemu braciszkowi gdzie jego miejsce. No cóż - takie są odwieczne psie prawa, i każdy musi znać swoje miejsce w szyku. Nie to, co my Homo sapiens!

Skompletowałem dokumenty konieczne do przedstawienia komisji konkursowej w Tymbarku. Przewodniczył jej wybitny kynolog, sędzia,
Znawca i zdeklarowany fanatyk psów rasy posokowiec bawarski pan Fąfara z Rybnika.

W dniu konkursu bardzo wcześnie rano zajechałem swoją ładą do Milika by zabrać Staszka Padulę i jego Gwinta, po czym już udaliśmy się do Tymbarku a raczej do Podłopienia, gdzie KŁ „Hubert” miało swoja posiadłość a na niej piękną willę myśliwską. Celowo nie piszę „ domek myśliwski”, bo to uwłaczałoby ogromnemu wysiłkowi członków koła włożonemu w powstanie swojej wielofunkcyjnej siedziby spełniającej wszystkie kryteria willi.

Jesteśmy na miejscu, przedstawiamy konieczne papiery. Huzar został przyjęty do prób polowych. Wylosowałem trzeci numer startowy. Początkowo czuł się trochę nieswojo, bo jego pobratymcy czynili nieco rwetesu charakterystycznego psiej nacji. Nastąpiła pierwsza faza prób to znaczy odłożenie psa, które polega na tym, że pozostawia się go w danym miejscu dając komendę „zostań” . W tej konkurencji dopuszcza się przywiązanie pieska, ale ten nie może wstawać, wyrywać się itp. Ma spokojnie siedzieć w pozostawionym miejscu. Na wszelki wypadek przywiązałem Huzara do krzaka – chociaż próby odłożenia zaliczał doskonale - nakazując mu zostać a sam odszedłem dość daleko i schowałem się tak aby mnie nie widział. Obecny przy tej konkurencji jeden z sędziów oddał strzał obserwując odłożone psy i ich zachowanie. Huzar wyszedł z tej próby zwycięsko. Nawet się nie poruszył, a pewnie i nie mrugnął swoim ślicznym brązowym ślepiem. Próba została zaliczona celująco. W czasie powrotu na miejsce zbiórki obsługa zawodów przenosiła świeżą skórę dzika specjalnie przystosowaną do tego rodzaju zawodów i przypadkowo zatrzymali się na naszej drodze. Huzar zjeżył się rzucił się w kierunku fantoma a z gardła wydobywał charczący gruby szczek, szczek jakiego jeszcze u niego nie słyszałem. No – pomyślałem, ucieszony. Z tego szczeniaka coś będzie !

Przyszła nasza kolej na ścieżkę tropową i tutaj popełniłem błąd, poprosiłem Staszka aby w moim zastępstwie jako bardziej doświadczony mener poprowadził Huzara. Owszem, Huzar natychmiast podjął trop i prowadził jak po sznurku, ale odwracał się w stronę prowadzącego go Stanisława i pewnie będąc zaniepokojony moją nieobecnością miał problemy z obraniem właściwego kierunku na drugim łożu, ale naprowadzony przez prowadzącego ponownie złapał właściwy trop i już bez przeszkód doprowadził do ostatniego łoża , gdzie zachował się zupełnie prawidłowo. Po dojściu do dzika i obwąchaniu tuszy w tym wypadku skóry – usiadł na zadzie i zaczął głosić owym grubym i nieco charczącym głosem. Gdyby nie to małe uchybienie na drugim łożu, Huzar zdobył by Dyplom I-go stopnia, a tak zapracował z nawiązką na Dyplom II-giego stopienia. Jak na szczeniaka to i tak ogromny sukces. Jest też faktem, że dostało mi się nieco od doświadczonego Staszka Paduli, który orzekł, że To ja zawaliłem a nie Huzar, ale i On, jako hodowca był zadowolony, bo jego Gwint – starszy brat Huzara wygrał te zawody.
I od tego to czasu Huzar stał się pełnowartościowym psem myśliwskim.

Jako, że Huzar jest posokowcem bawarskim wyjątkowej urody a przy tym psem już statecznym, mądrym i posiadającym osiągnięcia w polu, to też został upatrzony przez mojego kolegę z koła na ojca szczeniaków jego suni, mającej dużą domieszkę krwi posokowca. Trochę w duchu oponowałem, bo to nieco skundlona narzeczona , bo to czystość rasy, ale niech i on czyli Huzar spróbuje nieco miłości tym bardziej, że w okresach cieczki stawał się nieznośny. Zgodziłem się. Umówiliśmy się, że przyjedzie po mnie samochodem - na ten czas czasowo byłem bez samochodu – my wybierzemy się na małe polowanie a Huzar zostanie zamknięty z sunią w stodole. Jak ustaliliśmy tak i zrobiliśmy? Huzarowi w to graj. Nawet nie pamiętał o swoim właścicielu, nie reagował na komendy – gdzie mu tam we łbie skoro narzeczona była gotowa oddać mu swoja łapę. Para została zamknięta w stodole a my na polowanie, które jak to w większości wypadków bywa skończyło się obserwacją zjawisk przyrody. Wróciliśmy po około trzech godzinach, kolega wypuścił pieski, Huzar tym razem natychmiast mnie zauważył i z radością zaczął mnie witać. Poczułem od niego intensywny i okropny zapach gnijącej kiszonki, której zbiornik znajdował się właśnie w stodole, a pieski w nim właśnie odbywały wesele. Kolega nie przywiązywał do tego zbytniej uwagi, gdyż jego suczka miała swoje miejsce na podwórku w budzie, natomiast nasz Huzarek – panisko, częstokroć na fotelu lub kanapie. – No, będzie uciecha w domu – pomyślałem, jak ten zapaszek zostanie rozniesiony po klatce i mieszkaniu. Ale nie ma rady- znowu intensywnie myślę, co zrobić. – Nic tylko natychmiastowa kąpiel – myślę, chociaż Huzar wcale tego nie lubi, ale innego wyjścia nie będzie. Kolega odwożący mnie i psa do domu zrozumiał, że sytuacja jest trochę niezręczna, stąd przepraszał mnie, że o tym dole z kiszonką to on zapomniał, bo inaczej zamknęlibyśmy psy gdzie indziej. – Nie ma sprawy- odpowiedziałem. No i stało się jak przewidywałem. Żona była „zachwycona” i choć zapach nie przypominał „Chanel Nr 5”, ani nawet” Pani Walewskiej”, to przygotowała kąpiel – tam, przygotowała. Odkręciła tylko kran a ja wsadziłem opierającego się łapami Huzara do wanny i nawet się nie rozbierając się z myśliwskiego uniformu, zacząłem szorować pieska, przy użyciu dużej ilości psiego szamponu. Doprowadziłem go nieco do porządku, ale taki zmoknięty wyglądał żałośnie. Wytarliśmy go do sucha, ale gdzie tam śmierdział nadal. Dopiero ponowna dokładna kąpiel, pozwoliła na neutralizacje tego przykrego zapachu. W ten to sposób Huzar został ojcem całkiem ładnych szczeniaków, które urodę odziedziczyły po ojcu.

Opisując psie igraszki w zbiorniku z kiszonką dla bydła przypomniał mi się zabawny epizod z synkiem siostry mojej małżonki, która to wraz z mężem mieszkała i pracowała w PGR Białczyn na Warmii i Mazurach. Pewnego roku w czasie urlopu odwiedzili nas całą rodziną. Mieszkaliśmy wtedy w Zielonym Garnizonie, na czyściutkim i ukwieconym osiedlu. Ich synek Rafał miał chyba z pięć latek , był nadzwyczaj rozwiniętym, gadatliwym, sympatycznym i nieco urwisowatym dzieciakiem. Posiadał też zmysł obserwacji otoczenia. Pewnego razu w czasie rodzinnych pogaduszek, siedzący na podłodze, po powrocie z podwórka, rezolutny Rafałek, poważnie stwierdza: u cioci to fajnie –„ kisonka nie śmierdzi”. Szwagrostwo nieco oniemiało, ale fakt był faktem. Na drodze dojazdowej do ich bloków mieszkalnych, i to całkiem blisko, były właśnie silosy z kiszonką, która wydzielała niesamowity zapach, a jeszcze jak wiał sprzyjający wiaterek …No i śmiechu z tej „kisonki” trafnie użytej, jako przykład, było, co nie miara. Po kąpieli Huzara, dla częściowego udobruchania małżonki przypomniałem o tym, fakcie, który korzystnie wpłynął na naszą obronę. Moją i psa, – czyli naszą - ma się rozumieć.

Następnego dnia po tych przymusowych i długich kąpielach Huzarek puszczony luzem na spacerze, znalazł coś gnijącego i wytarzał się dokładnie, chcąc zabić zapach wczorajszych zabiegów balneologicznych. I znowu była konieczna kąpiel, stąd zapobiegawczo przez kilka dni, Huzar grzecznie zażywał spacerów na długim otoku i choć małżonka była przeciwna obecności piesków w mieszkaniu na drugim piętrze a Huzar jest naszym pierwszym psem, to już wie, że pies nie każdemu tak samo macha ogonem.

Jeden z tuzów beletrystyki łowieckiej pisał cyt.” Nigdy nie patrzyły na ciebie oddane, miłujące psie oczy?. Wierz mi, że zakochana dziewczyna nie przekaże tyle uczucia wzrokiem, co pies. Śmiejesz się, to się śmiej ! Ja pozostanę przy swoim.” Kon. cyt. A ja to potwierdzam!!!

p.pasek

Copyright © 2002-2024 www.knieja.pl