Rok 2009 Smutny powrót do łowieckich korzeni. Czy ostatni?


Po niespodziewanym, burzącym wszelkie nadzieje, smutnym odejściu śp. Zdzisława do Krainy Wiecznych Łowów, oprócz wspomnień, jakże żywych, na co dzień, pozostała mi niczym niewypełniona pustka. W mojej psychice panował zamęt, a nawet zwątpienie. Moja pasja obudzona dawno, dawno temu przez zmarłego Przyjaciela, nie cieszy jak dawniej.- Dawniej! – To przecież zaledwie kilka miesięcy wstecz,Święty Hubert zabrał go na niebiańskie niwy. Nie cieszy mnie, jak dawniej fakt posiadania odstrzału na kozła, byka i dziki, i nie cieszy mnie jak zawsze piękny krajobraz Beskidu sądeckiego. Włączając komputer, odruchowo klikam funkcję „skype,a”, szukając jego adresu i choć świeci się dioda dostępu to wiem, że tam w Jarominie, w Zachodniopomorskiem, na drugim końcu Polski, przed komputerem mogę spotkać tylko ukochanego wnuka Michała, wnuczkę Kasię a czasem Jego polującego i zapracowanego syna Wojciecha.

Wtedy, tego strasznego dnia w niedzielę rano 22 lutego 2009 r. po telefonie zawiadamiającym mnie o śmierci Przyjaciela, moją psychikę dotknął nie tylko zamęt ale potężny wstrząs. W jednej sekundzie zrozumiałem, że to coś co mnie łączyło ze Zdzisławem, Jarominem, łowiectwem z napawającymi nostalgią ogromnymi połaciami uprawnych pól, urokliwymi meandrami Regi, oczeretami bagienek i śródpolnych oczek wodnych zasnutych kożuchem rzęsy wodnej, pełnych o każdej porze dnia gadatliwego ptactwa wodnego - uleciało wraz z Jego duchem do Krainy Wiecznych Łowów.

Decyzja o wyjeździe na pogrzeb zapadła natychmiast. Wcześniej podzieliłem się tą smutną wiadomością z Przyjaciółmi; dr Wacławem Bagińskim, płk Andrzejem Wawszczakiem z mojego koła „Jeleń” z Krynicy – Zdroju .To właśnie z nimi odbywałem owe nostalgiczne podróże, ku moim łowieckim korzeniom, korzystając z zaproszeń na „dzika”, właśnie od Zdzisława.
Swoją obecnością u mogiły Przyjaciela, chciałem wyrazić swój ból, zaakcentować, potwierdzić nasze dozgonne więzi przyjaźni , którym ON Zdzisław pozostał wierny- dosłownie- do grobowej deski. W tej sytuacji nic nie znaczyło dla mnie przebycie jednej nocy w niewygodnym autobusie ponad 800 km. Musiałem tam być i byłem.

W kaplicy cmentarnej Trzebiatowskiej nekropolii spoczywał ON w otoczeniu kochającej go rodziny, przyjaciół i kolegów z Jego ”ukochanego dziecka” – WKŁ Nr 298 „Knieja”, któremu poświęcił i oddał całe swoje dorosłe życie. To sztandar Koła odznaczony Złotym Medalem Zasługi Łowieckiej i skupieni wokół niego Jego wychowankowie –członkowie koła, zaciągnęli przy jego trumnie wartę honorową. A On sam ubrany w galowy mundur myśliwski, w powodzi ogromnej ilości żywych kwiatów spoczywał jakby zażenowany, jakby zawstydzony ,że jest powodem zainteresowania tylu , tylu przyjaznych mu ludzi.
W ostatniej ziemskiej wędrówce Zdzisława obecny był Przewodniczący Okręgowej Rady Łowieckiej w Szczecinie Kol Zygmunt Leszczyński a pod swoimi sztandarami myśliwi Trzebiatowskich kół łowieckich; „ Bażanta”, Łosia, Mrzeżyńskiego „Łabędzia” i Rogowskiego „Dębu”. Przybyła Kompania Honorowa Trzebiatowskiego garnizonu a ks. kapelan odprawił żałobną Mszę Świętą , wszak śp. Zdzisław za życia był żołnierzem zawodowym, wysokiej klasy specjalistą , cenionym przez przełożonych i swoich podwładnych dowódcą.
Po eksportacji na miejsce wiecznego spoczynku i po zaintonowaniu przez ks Kapelana smutnej dla żyjących pieśni „Salve Regina” , Kompania Honorowa oddała trzykrotną salwę i przyszła kolej ma mnie. Nie dość, że musiałem tam być, to jeszcze za swój obowiązek wobec Niego, wobec Jego Rodziny, przyjaciół i kolegów myśliwych uważałem, że muszę go pożegnać, że muszę mu powiedzieć to co zawsze sądziłem o Nim, a na co za życia zapewne by nie pozwolił.
To było dla mnie bardzo trudne wyzwanie, trudne tym bardziej, że żegnałem nie tylko Przyjaciela ,ale człowieka który już za życia był legendą, legendą trzebiatowskiego łowiectwa.

/…/ Zaproszenie na kolejne dziki a miała to być jak zwykle sierpniowa pełnia 2009 r. wyrażone przez nieżyjącego Przyjaciela zostało potwierdzone przez jego syna Wojtka jak i też –przez Zarząd Koła w osobach Kol. Kol. Witka Krzyżanowskiego –Prezesa i Ryszarda Hołuba – Łowczego. Zresztą Wojtek i jego przeurocza małżonka Mirosława życzyli sobie, aby przyjaźń łącząca mnie z ich wielkim Ojcem i Teściem pozostała niezmienna i przeniosła się na ich rodzinę – nasze rodziny. Przyjąłem to z wielką radością i zobowiązaniem wobec pamięci Przyjaciela.

Mijały kolejne smutne dni, tygodnie i miesiące. Pod koniec lipca moje kontakty z Wojtkiem nasiliły się. Ustalaliśmy szczegóły przyjazdu. Okazało się, że nic się nie zmieniło. Możemy przyjeżdżać w każdej chwili .Te dobre wiadomości przekazałem Wacławowi i Andrzejowi. Wacław w skrytości i nadziei kolejnego wyjazdu, od dawna wypracowywał sobie dni wolne, a Andrzej szykował nowy nabytek - swoje Mitsubishi Pajero 3000, a w nim wszelkie dostępne nowinki , czyli odtwarzacze wszelkiego rodzaju płyt- bez wiórowych- do których też miał przyrząd, i była to składana piłka ręczna nawet ostra, w późniejszym czasie wykorzystywana przez Wacka do prześwietlania wizurek. Był tam też GPS. Poprzedniego lata uparcie prowadził nas prosto do Niemiec, stąd tym razem, za karę był wyłączony. Sibi radio działało niemiłosiernie trzeszcząc, ale przed misiaczkami ostrzegało! Miał też na wyposażeniu jakiś anty radar, ale i tak przy wjeździe na krakowską autostradę, tuż przed bramkami zrobiono nam zdjęcie. Do tej pory mandat jeszcze nie przyszedł, no, ale przyjść ciągle jeszcze może. Ten antyradar chyba nie działał , albo też kaseta z filmem w radarze była pusta, albo odbicie błyszczących łysin kierowcy Andrzeja i pasażera czyli mojej, zmyliło radar tak skutecznie, że nie rozpoznał numeru pojazdu. Fakt, faktem nie zepsuło to nam oczekiwań, bo pogoda zapowiadała się wspaniała i pół księżyca wisiało nad wstęgą autostrady - czyli na pełnię zdążymy. Trzeba też trzeba przyznać; jechaliśmy z wieloma znakami zapytania. Nie znaliśmy odpowiedzi jak tym razem potoczy się nasz pobyt tam pod kasztanami w Waniorowie, bez obecności Zdzisława.

Jak zwykle podróż przebiegała nam bez wyraźnych utrudnień, chociaż gdzieś w połowie trasy mieliśmy mały problem z kierunkowskazami, którego nie mogliśmy usunąć we własnym zakresie. Wezwana pomoc drogowa pomogła. A jak ! Specjalista który też nie bardzo wiedział o co chodzi , wymienił tylko bezpiecznik na mocniejszy, zainkasował sto złotych i życzył szerokiej drogi. Życzenia chyba były nieszczere, bo za parę kilometrów znowu to samo. Drogi, ale nie na tyle dobry mechanik, żeby mieć komfort pewności w trakcie dalszej jazdy, wymienił bezpiecznik ale nie usunął przyczyny awarii. Spóźnieni zajechaliśmy na podwórko Wilków w Jarominie. Nieco smutne przywitanie z rodziną, rytualna kawa na odzyskanie, chociaż części wigoru utraconego w długiej podróży. Wojtek umawia się z Łowczym Rysiem Hołubem co do dopełnienia formalności pobytu, a przy okazji załatwia elektryka samochodowego, do usunięcia awarii kierunkowskazów. Zostawiamy Andrzeja i Wacława u elektryka a sami jedziemy do łowczego. Umawiamy się z powrotem na cmentarzu. Chcieliśmy rozpocząć swój pobyt wizytą u Zdzisława.
Spotykamy kolegów na ławeczce przed cmentarną kaplicą. Andrzej opowiada, że jak usiedli nie mogąc odnaleźć grobu Przyjaciela według naszych wskazówek, to niedaleko nich usiadł siwy gołąbek i towarzyszył im aż do naszego przyjazdu….Gołąbek odleciał a my udaliśmy się wszyscy na grób Przyjaciela, złożyliśmy kwiaty, zapaliliśmy znicze, pogrążając się w modlitwie i zadumie, prosząc Opatrzność, aby pozwoliła Zdzisławowi być z nami duchem tam w Waniorowie.

Po załatwieniu wszystkich formalności i wizycie u grobu Przyjaciela bierzemy kierunek na Gryfice, zatrzymując się Trzebiatowie na rynku. Chcemy coś przekąsić, ale gdzie!” Bałtycka” nieczynna, „Bronek” nieczynny ,” Kaszana baszta” nieczynna, „Ratuszowa” w remoncie. Uratował nas namiot gastronomiczny w rynku, gdzie podawano coś na gorąco i znakomicie schłodzone piwo. To drugie było znacznie lepsze. No i wreszcie obraliśmy właściwy kierunek. Wyjeżdżamy z Trzebiatowa. Za niszczejącymi koszarami, rozciąga się pamiętny dla mnie miot zajęczy, aż hen po brzegi Regi i prochownię. Ileż to lat temu dokazywało się tu ze strzelbą? Kłodkowo, dawniej Kładkowo i polna droga biegnąca w prawo od głównego traktu do Gryfic.To dawna i obecna granica obwodu Nr 4 teraz już innej numeracji. To z tej drogi nieco za wsią wiszą na ścianie mojego pokoiku myśliwskiego w Krynicy-Zdroju przepiękne prostki kozła/patrz zdjęcie/.A dalej Górzyca i widoczne na horyzoncie wysokie silosy zbożowe sprzedane prywatnemu przedsiębiorcy, co to mu myszy zjadły dziesięć tysięcy ton depozytowego - państwowego zboża. Aż strach pomyśleć o Popielu i Kruszwicy. W Gryficach znowu puste koszary i nieczynna cukrownia, pamiętająca czasy ogromnych hałd buraków cukrowych i długich kolejek z ich z transportem. W Gryficach szukamy sklepu, aby nabyć elektryczny czajnik, kawałek folii, sitko plastikowe służące do podlewania ogrodu, a konieczne do urządzenia polowego napowietrznego prysznica. Acha potrzebny też był kawałek węża, aby to sitko podłączyć. Kupiliśmy nową miskę i jakieś plastikowe myjki do naczyń, a przy wyjeździe z Gryfic zaopatrzyliśmy się w potrzebne wiktuały, te butelkowane i w puszkach też- nie mylić z konserwami.
Nareszcie prosta droga wiodąca do Waniorowa. Znajome drogowskazy. Mijamy zalew, zajeżdżamy do leśniczówki Piotra Figury, aby dokonać pierwszego wpisu do ksiązki wyjść w łowisko. Przy okazji małe, co nieco w Piotrowej podwórkowej altanie z elektryzującą informacją. Koszą rzepak przy Hubertówce. Dziki murowane. Faktycznie, rzepakowe żniwa w pełni. Na horyzoncie ogromnego łanu rzepaku sąsiadującego z Hubertówką, chmura kurzu. To wzniecony przez koszące kombajny pył, tam przecież pracują ludzie, pracują w pocie czoła w upale i słocie. Nic nie ma za darmo. Z mozołem i w trudzie trzeba sprzątać to, co zostało posiane jesienią. I znowu, jak co roku zamyka się pewien cykl, cykl • przemijania. I my rozpoczynając swoje łowy, z radością, uciechą i nadzieją, na które czekaliśmy cały rok, też zakończymy pewien rozdział naszego życia, okraszonego myśliwską przygodą.
Zajeżdżamy pod kasztany, a tam zabawa na całego. Pani Sołtys, która objęła urzędniczą schedę po swoim zmarłym mężu – pochodzącym z pod Limanowej zorganizowała dla dzieci z całej wsi małe spotkanie przy ognisku i muzyce odtwarzanej z płyt. Pod wiatą, Hubertówki spotkaliśmy kilka pań i wszystkie dzieci z tej sympatycznej wsi. Rej wiodła przemiła Pani Sołtys. Było nam nieco przykro, że swoim przyjazdem zakłóciliśmy tą fajną zabawę, która skończyła się pewnie nieco wcześniej jak zakładały organizatorki. Moi mali koledzy znani z poprzednich pobytów, którym to nieraz opowiadałem o łowieckich przygodach, demonstrowałem i opisywałem broń myśliwska, przywitali nas bardzo przyjaźnie. Szczególnie jeden z nich długowłosy, bardzo miły kulturalny i uczynny chłopiec, chwalił się, że czytał moją książkę „Polowałem nad Regą”, pożyczoną od Bartka Buniowskiego wnuka Piotra, a mając internet wchodził na naszą stronę, na portal „knieja.pl” gdzie od czasu do czasu zamieszczam swoje opowiadania. Kiedy witałem się z Paniami, jedna z nich z dumą powiedziała; to mój syn? Zresztą wszyscy chłopcy których tam poznałem i którzy odwiedzali nas w Hubertówce, byli bardzo mili i dobrze wychowani, a to przecież zasługa ich rodziców i ich wspaniałych mam, które wielokroć same ponoszą trud wychowania swoich pociech, bo mężowie pracuje za granicą .
Co zmieniło się w Waniorowie, w tej małej, ale bardzo starej historycznie wsi? Ano niewiele; jednym z ważniejszych i bolesnych epizodów z życia tej wsi, było to, że Piotr Buniowski jeden z najstarszych powojennych osadników – przyjaciel naszego Śp. Zdzisława , nasz kompan i przyjaciel , skarbnica wiedzy o tamtych trudnych czasach, podeszły wiekiem i doświadczony pobytem na nieludzkiej ziemi – Sybirze - ale mimo wszystko zawsze pogodny, odszedł do Edenu. Dla nas myśliwych z południa kraju, dla których krótki coroczny pobyt tam na Pomorzu Zachodnim był odskocznią od codziennych trudów życia, dobrowolnym powrotem do prostoty bycia, „Piotr był alfą i omegą tamtejszych stosunków, tamtejszej powojennej historii - była to niepowetowana strata. Wprawdzie zastąpił go godnie jego syn Paweł i jego wnuk Bartek, ale tak jak Zdzisława, tak i Piotra bardzo nam brakowało. Wierzyliśmy jednak, że są z nami jak zawsze, jak przed rokiem i dawniej.

Szczęśliwy przejazd z jednego końca kraju na drugi nieco nas zmęczył, ale i przydał nieco adrenaliny. Kombajny monotonnie i pracowicie pożerały kolejne pokosy dorodnego i dojrzałego rzepaku, strasząc swoim warkotem parę żurawi, podlatującą z końca na koniec ogromnego rzepakowego ścierniska w miarę zbliżania się kombajnu. Do zakończenia koszenia pozostało kilka hektarów.Postanowiłem nieco odpocząć i chyba natychmiast usnąłem, ale gdzieś w podświadomości - niby sen niby jawa - słyszałem okrzyki;dziki, dziki, dziki! Na taki sygnał onej podświadomości, czy też realnie istniejącej rzeczywistości, resztki snu opadły. To była jednak obiecująca rzeczywistość, a nie sen zmęczonego i pełnego oczekiwań sukcesów łowieckich człowieka. Wyszedłem przed Hubertówkę, a tam kombajny kończyły swoją pracę. Pozostało im jeszcze ze dwa pokosy. Koledzy bacznie obserwowali teren przed i za kombajnami. Wojtek, który w międzyczasie przyjechał do nas sprawować nad nami pieczę, pierwszy zauważył wyskakujące z obierzy, czyli resztek rzepaku dziki. Były tam i warchlaki i przelatki, jakiś słuszny wycinek, była też oczywiście locha, która poprowadziła całą czeredę w kierunku głębokiego rowu melioracyjnego i wzdłuż niego zdążała w kierunku przejścia do lasu. W tym czasie inne dziki, ale już pojedyncze wybrały inną drogę, przez środek rżyska do widocznej na horyzoncie linii lasu, w okolice ambony Nr 17.
Faktycznie rację miał Piotr Figura wytrawny dziczy ekspert – dziki były!
Powoli zbliżał się czas wyjścia w łowisko. Broń trzeba było wyczyścić do sucha, przygotować pozostały sprzęt nie zapominając o amunicji, zjeść jakąś namiastkę kolacji własnoręcznie przygotowaną – żon w pobliżu nie było, omówić gdzie, kto i kiedy i wiele, wiele innych spraw towarzyszących pierwszemu polowaniu.

Mnie przypadł w udziale rewir z moją ulubioną 17-tką – amboną znaczy się! Idziemy. Pobieżnie w myślach i realnie sprawdzam jeszcze raz czy wszystko co potrzebne jest na miejscu, bo to wracać po rzeczy zapomniane – idąc na polowanie nie wolno. Sztucer; – jest, wisi na prawym ramieniu lufą do góry. Lornetka też jest –ciąży na trochę już wiekiem pochylonym karku. Magazynek z amunicją w prawej kieszeni kurtki, nóż, mój bardzo stary towarzysz łowów, pamiątka, od pierworodnego Arkadiusza, przytroczony do pasa rzemykiem, spoczywa w swojej kieszeni spodni, zresztą i sztucer; idealnie trzymający kulę, mauser 225 kal. 7 x 64 zaopatrzony w dobrą lunetę 6 x 56 jest jego pamiątką. Latarka ze świeżo załadowanymi akumulatorkami nieco przeszkadza w górnej kieszeni kurtki, saszetka z lekarstwami – tak na wszelki wypadek, też wypycha nieco kieszonkę kurtki, no i najważniejsze, „ustrojstwo” które niewolniczo przywiązało się do właściciela albo też odwrotnie – komórka, ta sama, która w ubiegłym roku ocaliła swoim dzwonieniem- też w okolicy 17-tki, ogromnego odyńca. Ta z kolei nie była już na pasie, ale w lewej kieszeni, a to tylko po to, aby szybko wyłączyć jej dzwonek. Wibratora – komórki oczywiście - nie stosowałem nawet na 17-tce. Dalej, w wewnętrznej kieszeni kurtki spoczywały dokumenty, te osobiste jak i te uprawniające do polowania. – Znaczy się miałem wszystko, co trzeba! Acha i jeszcze leszczynowy pastorał, i kilka metrów mocnej linki, przemyślnie zwiniętej w kilkunasto centymetrowy zwitek. Wyszedłem nieco wcześniej jak koledzy, którzy mieli zamiar jechać samochodem. Mieli nieco dalej, no i Andrzej zaniechał już możliwości poruszania się przy pomocy kończyn dolnych. Dla niego nogi , a raczej stopy były konieczne do regulowania nacisku na pedał gazu, hamulca lub sprzęgła. Przemieszczanie w terenie swojej szacownej osoby powierzał wspominanemu Mitsubishi Pajero 3000 .

Moja droga wiodła brzegiem rżyska wzdłuż rowu melioracyjnego, aż do przepustu. Potem zamierzałem skręcić w lewo znowu wzdłuż rowu, mocno zakrzaczonego i tak aż do 17-tki. Na rżysku nic się nie działo oprócz żerującej wspominanej pary żurawi, od czasu do czasu, nieboskłon przecinały szybkie grzywacze wracające na noc na swoje upatrzone wysokie drzewa. Niespodzianie wyskoczył mi z rowu, dorodny kozioł i nawet przyprawił mnie o mocniejsze bicie serca, ale też przypomniał mi, że należałoby załadować sztuciec, co niezwłocznie uczyniłem, i jakby na zawołanie z zakrzaczonego rowu na ściernisko wysypała się chyba ta sama wataha , która ewakuowała się z pola przed kombajnami. Tym razem wmurowało mnie. Na obserwację lornetką nie miałem szans, bo dziki mnie zwietrzyły. Odległość niewielka to i przy pomocy lunety wybiorę odpowiednią sztukę. Pastorał jakoś nie chciał się dać wbić w twarde podłoże, stąd nieco zmitrężyłem, ale dziczki chyba zgłupiały, bo zbiły się obok siebie i stały nasłuchując. Wśród watahy widać było wyraźne zaniepokojenie. Chwosty pionowo sterczały do góry. Starałem się ulokować pionową belkę lunety na komorze któregoś z przelatków, ale jakoś tak, ta lufa trochę mi latała i wtem jak przed rokiem, ale tym razem w kieszeni i nieco przyciszona, zabrzmiała strofami pobudki moja komórka. Dziki nie były głuche w przeciwieństwie do właściciela komórki i dały natychmiast nogę – przepraszam rapetę. Teraz już po wszystkim – myślę i grzebie w kieszeni za tą komórką. Jest, a w niej głos Wojtka. Panie Piotrze, duży dzik idzie w pańskim kierunku. Odwracam się, faktycznie widzę dużego, no nie za dużego dzika biegnącego świńskim truchtem wprost na mnie. Tym razem wiatr miałem sprzyjający i dzik mnie nie zwietrzył. Usiadłem na skarpie rowu i z kolan, już bez dziwnych ruchów końca lufy, czekałem na bliższe spotkanie, a kiedy się według mojego mniemania doczekałem, a dzik pokazał komorę wystarczył mały przykurcz, pierwszego paliczka, palca drugiego reki prawej i dzik niczym zając przepisowo zrulował w ogniu. Szybko, odwróciłem się w kierunku uciekającej watahy. Oniemiałem! Dziczki znowu, zbite w ciasną gromadkę stały kilkadziesiąt metrów od poprzedniego miejsca, nie wiedząc, co z sobą począć. No nie, do nich strzelał nie będę! Ale, ale gdzie jest maciora. To ona powinna prowadzić swoją gromadkę. Jakbym wywołał przysłowiowego wilka, ale nie z lasu, a z rowu, bo z niego wyszła locha – niezbyt wielka jak to zwykle w tamtych łowiskach bywa, a za nią jeszcze dwa przelatki, a że też były zdezorientowane zmienionym przez kombajny otoczeniem, to po chwili na czystym polu zatrzymały się, po czym ruszyły w stronę przestraszonej gromadki, zabrały ją z sobą , i już razem sadziły w kierunku niedalekiej linii lasu, znowu w kierunku 17-tki. To wszystko działo się miedzy godziną 19,30 a 20,15 przy pełnym dniu. O tej to godzinie zadzwoniłem, tym razem uradowany do mojej wyrozumiałej małżonki informując ją o moim sukcesie. Nie mogła uwierzyć, że już w pierwszym dniu spotkało mnie takie łowieckie szczęście. Podziękowałem też św. Hubertowi i śp. Zdzisławowi, bowiem wyraźnie odczuwałem jego obecność.
Przykry obowiązek patroszenia zwierza przebiegł mi dość sprawnie. Tym razem pastorał robiąc za zwykły palik pozwolił się wbić w ściernisko, a to tylko po to abym mógł przywiązać jeden z tylnych biegów, tak żeby tusza pozostawała rozwarta i właściwie stygła, no i żebym ją mógł znaleźć po nocy w wysokim rżysku, gdy przyjdzie do transportu. To był dopiero początek wieczoru, stąd postanowiłem dalej polować, ale już z ambony; owej 17-tki. Po drodze znalazłem kałużę wody w której umyłem ręce i szczęśliwy rozpocząłem wspinaczkę na ambonę, po niezbyt pewnej drabinie. Cieszyłem się, że wytrzymała te moje ponad 115 kg wagi, plus oporządzenie. Będąc już na ambonie usłyszałem dziwne brzęczenie. - ok !- krzyknąłem, co w tłumaczeniu na ojczysty język wcale nie oznacza tego co w angielskim. W moim przypadku owo „ok.”. oznaczało zdziwienie i brzmiało; „O kurwa” z wyraźnym naciskiem na spółgłoskę „rrrrr”. - Przecież to szerszenie, które zaniepokojone moją obecnością i pewnie rozzłoszczone trzeszczeniem ambony, lotem koszącym wylatywały ze swojej bani podwieszonej pod dachem ambony, kierując się w stronę intruza czyli mnie. Nie ma żartów. Zarządziłem sobie natychmiastową ewakuację, no i dobrze, że szczeble tej lichutkiej drabiny jakoś wytrzymały. – Będąc w bezpiecznym miejscu, odetchnąłem, przypominając sobie moją pierwszą ucieczkę przed szerszeniami ze zwyżki nad Lewicami. Wtedy to skakałem z ponad trzech metrów, prosto w dorodny łan pegeerowskiego żyta.

Po tym incydencie postanowiłem zakończyć polowanie na ten wieczór i udałem się pełny wrażeń do Hubertówki. Po drodze usłyszałem strzał, a za chwilę znowu telefon. Dzwonił Andrzej.- Ty, ja chyba strzeliłem dzika- powiedział konfidencjonalnym tonem. Siedział na ambonie i spodziewał się jeszcze dzików, stad ten nienormalny głos zazwyczaj głośnego Andrzeja. Strzelał też Wojtek i też z sukcesem.

Towarzystwo zjechało się na plac przed, Hubertówką, przywożąc z sobą ustrzelone dziki. Wymiana emocji, spostrzeżeń i jedziemy po mojego dzika. Ja nieco dumny, kieruję Andrzeja, a ten Pajero -w miejsce na rżysku gdzie przywiązałem wypatroszonego dzika za biega. Mijając pierwszy zakręt nad owym rowem proszę o zatrzymanie maszyny, wskazuję mniej więcej miejsce gdzie jest ta upalikowana przy pastorale tusza dzika. Andrzej włączył wszelkie - jakie tylko mógł- światła samochodu, a miał ich nieco mniej jak średniej wielkości elektrownia, a dzika nie ma. Koledzy zaczynają żartować – czy dzika wypatroszyłem, czy dobrze go przywiązałem, czy to właśnie za tym a nie za następnym zakrętem. Trochę mnie to podkurzyło no i uparłem się. Nie! Dzik musi tu gdzieś leżeć. Latarki zaczęły się wyczerpywać, a pewnie jutro trzeba będzie jechać do stacji paliw, bo paliwo bezcelowo wyjeździmy po rżysku. Dopiero Wojtek też intensywnie poszukujący tuszy dzika, jakoś tak bez słowa znacznie się oddalił, nie słuchając moich sugestii – właśnie za drugi zakręt rowu, aby po chwili zasygnalizować nam, że dzik jednak jest, ale za tym drugim zakrętem. Nie wiem – Wacław, czy Andrzej stwierdzili - dobrze żeś dzika przywiązał do pastorału, bo tak mógłby jeszcze zwiać. Pewnie, że mógł zwiać, chociaż wcześniej go wypatroszyłem. Zresztą z myśliwymi i upolowaną zwierzyną, nawet wypatroszoną, różnie bywa szczególnie w opowiadaniach. A tam z rozgwieżdżonego nieboskłonu śp. Zdzisław pewnie dworował sobie ze swojego upartego ucznia, chociaż ta upartość pewnie przeszła z nauczyciela na ucznia – nie wymawiając. Cały pokot ułożyliśmy a raczej zawiesiliśmy dawnym zwyczajem na belce wiaty, no i zaczęły się nocne dysputy i skromne oblewanie sukcesu, schłodzonym, „Bosmanem”, czyli produktem szczecińskiego browaru, nawet lepszym od grybowskiego – to takie malutkie miasteczko opodal Krynicy-Zdroju z browarem, który w tamtych czasach warzył piwo, ponoć smakiem przypominające mocz kobyły.
Fakt, faktem tego wieczoru, niezaprzeczalnym królem polowania byłem ja! A co!

Moja opowieść, o konieczności szybkiej ewakuacji z ambony Nr 17-cie z powodu szerszeni, zatrzymała dyskusję nad tym problemem. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób wykurzyć te groźne owady z tej szczęśliwej ambony. Rozpatrywaliśmy różne metody, ale najwłaściwszą okazała się rada Wacława, który radził sporządzenie czegoś w rodzaju kwacza umieszczonego na długiej tyce, który po podpaleniu mógłby wydzielać dużą ilość dymu, no i można by takim urządzeniem manipulować z dołu. Nieco wcześniej Wacław podjął się, że po odpowiednim zabezpieczeniu wyjdzie na drabinę tak, aby mógł widzieć ową kule z szerszeniami i kierować dymiącym i palącym się kwaczem. Chcieliśmy pozbyć się szerszeni, ale też nie chcieliśmy spalić ambony, która była wysuszona na wiór. Ubraliśmy Wacława w szczelne odzienie z ręcznikiem na głowie i szyi. Twarz miał zasłoniętą siatką stanowiącą komplet kapelusza myśliwskiego. Rękawiczki skórzane dopełniały tej maskarady. W ręce duży flakon owadobójczej substancji w aerozolu i zaczynamy. Wcześnie sporządziliśmy wspominany kwacz. W jego skład weszły; szmaty, podpałka do grilla i kawałki lepiku, a to wszystko na długiej leszczynowej tyce wyciętej przez Wacława.

Wacław jest już na pierwszym szczeblu, na drugim, stara się wychodzić tak, aby konstrukcja ambony nie trzeszczała i nie ruszała się. Trzeci, czwarty i kolejne szczeble tej nieco zmurszałej drabiny przebył szczęśliwie, wystawiając rękę uzbrojoną w owadobójczy płyn, z palcem gotowym natychmiast nacisnąć na zawór uwalniający aerozol owadziej trucizny. Potem nieco niżej uzbrojonej ręki, nad poziom podłogi ambony, wychylił głowę. Spenetrował wnętrze ambony, dając nam sygnał do zapalenia kwacza, kierując naszymi ruchami w odpowiednie miejsce pod dachem ambony, pod którą uczynił się ruch. Szerszenie wściekłe gotowe do ataku, ale i otumanione dymem i ogniem, wyroiły się, latały wokół gniazda w ambonie i wokół niej. Te które dostały się w płomienie kwacza opadały na podłogę ambony z opalonymi skrzydełkami. Te, które nie dostały się w zasięg ognia, były traktowane przez Wacława rozpylanym aerozolem i porażone spadały na podłogę. Spaliliśmy ich łatwopalne gniazdo, ale te które były na oblocie czyli poza gniazdem zlatywały się, a nie znajdując gniazda i czując swąd spalenizny odlatywały nieprzyjemnie brzęcząc. Ambona odzyskana! Nazajutrz przy porannym podchodzie Wacław sprawdzał skuteczność naszych działań. Groźne owady nie podjęły się odbudowy gniazda, pozostawiając tą, już wiekową łowiecką budowlę , dla innego biologicznie niebezpiecznego stworzenia, czyli; Homo sapiens, którego niektórzy przedstawiciele bywają uzbrojeni w zabójczą broń .
Ale, ale, za przyczyną owych szerszeni i trzeszczącej nadwerężonej zębem czasu - budowli łowieckiej, w trosce o nienaruszoną ciągłość swoich kości - tam po zwycięstwie nad groźnymi i uciążliwymi owadami, za odniesione w pierwszym dniu pobytu 2009 roku, przewagi nad czarnym zwierzem- zgodnie postanowiliśmy; wybudujemy w miejscu starej ambony numer siedemnaście, nową, poświęcając ją naszemu nieżyjącemu Przyjacielowi Zdzisławowi Wilkowi.

Przez całe czternaście dni pobytu w gościnnych rewirach obwodu Nr 55 a konkretnie w Waniorowie towarzyszył nam również, przesympatyczny kolega Boguś Aptewicz, znany nam jeszcze z gościnnych polowań za czasów śp. Zdzisława Wilka. Jest to chłop ogromny. Wysoki około dwóch metrów, wagi 130 – 140 kg. nieco narzekający na stabilność swojego kręgosłupa i problemy krążeniowe kończyn dolnych. Uzbrojony był w dryling o kuli kal. 8 mm, a gładkie chyba 12-tki. Tak jak śp. Zdzisław miewał nieustające problemy z odpalaniem nabojów z lewki swojej dubeltówki, tak i Boguś borykał się ze spustem lufy kulowej, dlatego najchętniej strzelał brenekami. Palił- ba żeby to palił! On pożerał papierosy całymi paczkami, co nieco przeszkadzało Wacławowi, który nigdy w życiu nie palił a ponadto był lekarzem, stąd dla spokoju lekarskiego sumienia tępił u Bogusia tą przypadłość. Ja sam dość długo borykałem się z tym nałogiem, bo około 30 lat, to i palenie Bogusia tolerowałem, podobnie jak i Andrzej. Bogusław najchętniej polował w rewirze dziewiątym. Stała tam za wsią, widoczna z drogi, po jej lewej stronie jadąc lub idąc do Baszewic, na cyplu lasu, fajna i wygodna ambonka. Las wcinał się w tym roku w potężny łan pszenicy. Widoczność z niej była doskonała, a i dojście wręcz idealne. Samochodem dojeżdżałeś na jej wysokość, zostawiałeś go pod przydrożną gruszą, potem około stu merów spacerku po drodze technologicznej wśród uprawy i już polowałeś. Czatując na tej ambonce miałeś wgląd na nieco zabagnione, ale i mocno zarośnięte brzegi niewielkiej rzeczki Gardominki. Tam to był sam matecznik dziczego eldorado. Nie dość, że kąpiele błotne, owe ulubione przez dziki babrzyska, były dostępne przez cały rok, to jeszcze ludzie dbali o to, żeby po obu brzegach rzeczki nie zabrakło wspaniałego żeru. Dorodne łany zbóż i rzepaków, co rok stanowiły podstawowe źródło żeru, uzupełniane owocami z przydrożnych drzew, jabłoni i grusz, potem pod jesień buczyną, żołędziami i kasztanami- wprawdzie nie tymi z „Placu Pigalle” w Paryżu, ale tymi przydrożnymi. Rosły te kasztany przez wiele, wiele lat i pamiętały zapewne poprzednich gospodarzy tych ziem, zaopatrując dziczą nację w smaczny żer na okres zimy. Tworzyły i tworzą jeszcze, piękne kasztanowe aleje wyznaczające granice ogromnych łanów uprawnych pól. Z tej to ambonki mogłeś zadość uczynić swojej pasji, mogłeś wybrać odpowiedniego do zapisu w odstrzale zwierza, mogłeś wreszcie oddawać się kontemplacji piękna przyrody, zadumać się nad swoim jestestwem, próbować odnaleźć się we wszechświecie, jako jego maleńka cząstka zależna od otaczającego nas świata natury, bo dla nas myśliwych przyroda nie była nigdy księgą zamkniętą.
Tam to lubił polować nasz poczciwy, uczciwy i jowialny Przyjaciel Boguś Aptewicz i trzeba przyznać - miewał swoje przewagi nad czarnym i dzikim zwierzem. I jakoś tak od lat, przylgnęliśmy do siebie.

Odwiedzał nas też, ale nieco rzadziej jak w latach poprzednich przesympatyczny Gienek PIH, na którego w ubiegłym roku, w czasie polowania z ambony, św. Hubert zesłał głęboki sen, a dziki korzystając z okazji, że myśliwiec był w objęciach morfeusza czochrały się o słupy jego czatowni. Swoją absencję w Waniorowie uzasadniał , totalnym brakiem czasu z powodu zmiany miejsca zamieszkania. Prawdopodobnie znudziły się mu gminne Płoty, sprzedał, więc swoją posiadłość, a zakupił inną w znacznie atrakcyjniejszym miejscu, bo w samym Rewalu. W książce poświęconej członkom WKŁ „Knieja”, z Jaromina „Polowałem nad Regą”, w jednym z początkowych rozdziałów napisałem o krążącym wówczas modnym powiedzonku, które brzmiało; „Kto zaczyna to do Mrzeżyna, kto nie może to na Niechorze, a komu nawala to do Rewala. Mnie wówczas nic nie nawalało więc jeździłem wszędzie”, tak ale to było prawie trzydzieści lat temu – tak, że obecnie ze względu na wiek i zaczynającą się pewną niemoc wybrałbym raczej Rewal, tym bardziej, że Gienek – sprawdzony Przyjaciel, prowadzi w swoim nowym obszernym domu, pensjonat usytuowany bardzo blisko morskiego brzegu. Wraz z kolegami nazwaliśmy go „Niebieską Agencją Towarzyską”. Nie, nie… nie to mieliśmy na myśli. Nazwę uzasadniliśmy w ten oto sposób; Niebieska - Gienek będąc w wieku dorosłym, poświecił się służbie w pewnych organach które to nosiły niebieskie górne części uniformu i nie była to formacja gen. Hallera. Stąd pierwszy człon nazwy był uzasadniony. Co do drugiego członu, to Gienek czasem bywał niezłym „agentem” – w pozytywnym tego słowa znaczeniu?, No i mamy uzasadnienie drugiego członu nazwy. A trzeci człon „Towarzyska” wynikał z dwu poprzednich. Gienek jak i Jego Szacowna Małżonka, byli ludźmi bardzo, ale to bardzo, miłymi, sympatycznymi koleżeńskimi i uczynnymi. Słowem towarzyskimi. A więc nazwa ich nowego siedliska, na którą zgadzał się jej właściciel Gienek, nosiła krotochwilną, ale nie dwuznaczną nazwę „Niebieska Agencja Towarzyska” w Rewalu. Miała też, owa „NAT” swój hymn, zaczynający się od słów;
„ Na brzegu morza, przy brzegu morza Przy brzegu morza na brzegu”…
Melodię i słowa zapożyczono od słynnej ballady zaczynającej się od słów
„Na brzegu morza, przy brzegu morza,
Na brzegu morza przy brzegu”
Refren powtarzać należy do znudzenia lub przesilenia strun głosowych zwanych chrypką.
Fakt, faktem Gienek Jest typem rasowego nemroda.


Pewnego popołudnia odwiedził nas, przemiły gawędziarz i uroczy człowiek, jeden z najstarszych członków koła, Franiu Kaszczyszyn mieszkający w Gryficach. Przyjechał bez strzelby, ale za to z dwoma swoimi pieskami; jamnikiem i wyżłem, ot tak, żeby się wybiegały, no i żeby zaakcentować myśliwski charakter odwiedzin, a my w tym czasie ucięliśmy sobie miłą pogawędkę a właściwie to reminiscencje, o dawnych czasach, o kole, kolegach, tych polujących i tych, którzy odeszli, a nade wszystko wspominaliśmy śp. Zdzisława. Franiu oprócz polowaczki ma jeszcze wiele innych „przypadłości” jak; krótkofalarstwo, o tym też może gadać i gadać- nawet bez anteny. Jest też szefem klubu motocyklowego. Jeździ na jakimś potworze, ale jak nam zapodał Piotrek Figura - o nim będzie potem, bezwzględnie przestrzega przepisy ruchu drogowego, i utrzymuje żelazną dyscyplinę wśród swoich członków w czasie rajdów po kraju i Europie. Ewenementem jest fakt, że kierowany przez Frania klub motocyklowy „Gryf” jest inicjatorem i fundatorem budowy kościoła z kamieni polnych w Śniadowie. Niech im Darzy Bór, wspólnie ze św. Hubertem i św. Jerzym patronem kierowców, w realizacji tego szczytnego celu. Franiu tak trzymaj.
Pomyśleć, że jest nas już tak niewielu ze starej paczki, ideowo i bezgranicznie oddanych swoim pasjom. No i zapomniałbym – Franek jako zdolny mechanik samochodowy był, etatowym uzdrowicielem mojego samochodu marki Syrena 105 L ! Miało się ten samochód, a co! – Sam chodził, aż do czasu, kiedy to w latach 80-tych ubiegłego stulecia już w Krynicy definitywnie rzucił palenie. Ja też, ale nieco później. Ponoć jest szkodliwe dla zdrowia.

Piotrek Figura – faktycznie, to lokalna figura. Nie dość, że leśniczy, to i jeszcze radny w Gryficach, to też członek „Gryfa” onego Klubu motocyklistów, właściciel potężnej, błyszczącej chromem japońskiej maszyny, członek WKŁ Nr 298 „Knieja” w Jarominie a nawet swego czasu jego Prezes, znający dogłębnie zasady gospodarki łowieckiej. Miły i kulturalny, niezwykle pracowity i zapracowany. Te właśnie cechy nasunęły mi myśl, że to właśnie Piotrek jak nic pomoże nam znaleźć wykonawcę ambony, którą chcemy postawić w miejscu niebezpiecznej już 17-tki. Jak na zawołanie Piotr zjawił się w Hubertówce? Po przedstawieniu prośby obiecał pomoc w postawieniu tej ambony. Zastrzegliśmy, że nasza trójka korzystająca z uprzejmości koła w dowód wdzięczności i dla zachowania pamięci o Zdzisławie w pełni poniesie koszty wzniesienia, tego urządzenia. – Piotr odrzekł,- jeżeli wy chcecie zbudować jedną za własne pieniądze, to ja się dokładam i zbudujmy dwie! – Na takie „dictum” tego wspaniałego Kolegi, myśliwego i leśnika nie mogliśmy się nie zgodzić, a i pisać o Nim należy wyłącznie z dużej litery. Myślę też, że jak już te ambony będą stały, to i malkontenci, których przecież nigdzie nie brakuje, będą mieli wytrącone argumenty do narzekania.

O Wojtku synu swojego wielkiego Ojca, trzeba by napisać odrębną laudację. Przejął on, bowiem wszystkie na wskroś pozytywne geny swojego Ojca, a w przeważającej ilości te, które odpowiadały za ukształtowanie osobowości Wojtka w kierunku łowiectwa.
Wykorzystując ubiegłoroczne zaproszenie jego Ojca, zwaliliśmy na jego barki cały trud organizacji naszego pobytu – chociaż uciążliwi to nigdy nie byliśmy- ale jest faktem, że Jego asysta w naszych polowaniach nieco utrudniała mu życie. Z jednej strony , praca zawodowa, rodzina – ślamazarny remont części mieszkania, a tu jeszcze trzech byków – no Wacek na byka raczej nie wygląda – zwaliło się na polowanie i zgodnie z uchwałą Walnego Zgromadzenia trzeba im asystować. Dwoił się i troił, ale też trzeba przyznać, że miał fart, no i trochę ten plan odstrzału podreperował. Bywał też u nas w odwiedzinach bez strzelby niezapomniany kompan łowów Staś Kiełbasa. No z tym to sobie pogadałem za wszystkie czasy. Mieszka w Mrzeżynie z uroczą małżonką Marią dosłownie o rzut kamienia od brzegu morza. Szkoda, ze nie ma następcy tronu i nie będzie mógł przekazać mu swoich doświadczeń łowieckich. No chyba, że wnuk- ale to nie będzie już to samo, bo i geny będą zbyt rozrzedzone. Że też opatrzność obdarowała ich tylko dwiema córkami wprawdzie uroczymi jak ich rodzice, ale to trochę niesprawiedliwe. Jak już, to winno być po połowie; jedna córka, jeden syn. Zresztą , dobrze mu tak ! Nie słuchał rad starszych co do techniki i sposobu wykonania …

Jednym z najmilej wspominanych Kolegów, koniecznie pisanych przez duże „K” jest Adaś Konieczny – prawie rodzina- wszak jest chrzestnym mojego najmłodszego syna Pawła. To Kolega na którym można polegać. Wprawdzie jego aktywność łowiecka nieco przybladła , a to pewnie z tytułu nowych i znacznie większych obowiązków i problemów rodzinnych , ale fakt jest faktem. Adam pozostał tym samym, nieco zadziornym Adamem, który łowiectwo wyssał z mlekiem matki. I On też odwiedził nas tam w Waniorowie, ot tak, na małe wspominki.- Pamiętasz nasze wyprawy w piątkę do Waniorowa plus Filut i Azor ? – Pamiętasz jak Zdziśka oblazły mrówki pod jego dębem gdzie zawsze sypiał? - Pamiętasz , jak w środku nocy z krzykiem i w pośpiechu rzucił się do wody, aby pozbyć się uciążliwych owadów, czym przyprawił nas w osłupienie graniczące z przerażeniem a potem w niepohamowaną wesołość? Tych pamiętam jak to wtedy… było znacznie więcej, ale tą wspomnieniową sielankę bezceremonialnie przerwał nam dzwonek telefonu. – Tak, tak kochanie już wracam – rzucił Adam do słuchawki. No trudno! Takie to czasy gdzie komórka wyznacza nam standardy życia . Pożegnaliśmy się tradycyjnym do zobaczenia !!!

Zbliżał się nieuchronnie czas kończenia łowów i pożegnania z gościnnymi rewirami obwodu łowieckiego Nr 55, z wyrozumiałymi Przyjaciółmi z WKŁ „ Knieja” w Jarominie, z mieszkańcami Waniorowa. I jak dawniej , jak jeszcze w roku ubiegłym żegnali nas ;śp. Zdzisław i Piotr, tak w tym roku, żegnali nas godni swoich korzeni potomkowie. Żegnał nas Wojtek Wilk z małżonką od których otrzymałem wspaniałą i zobowiązującą pamiątkę. Żegnał nas Paweł Buniowski nieodrodny syn Piotra, żegnały nas żurawie, owi niemi świadkowie naszej minionej radości.
A tam gdzieś z góry z Edenu z Krainy Wiecznych Łowów żegnały nas życzliwe dusze Zdzisława i Piotra.

A w drodze powrotnej w zadumie nad przemijaniem –przecież tak wiele zdarzyło się w ciągu niespełna roku- zadawałem sobie w duchu pytanie!
- Czy jeszcze będzie mi dane być ze strzelbą tam, przemierzać ścieżki, ostępy i uroczyska Pomorza Zachodniego śladami Zdzisława, w realiach ciągle zmieniającej się rzeczywistości? Tej w „Kniei” również !


Gwintówka

Krynica- Zdrój 28 listopada 2009 r. Treść zaczerpnięta z abebooks

Copyright © 2002-2024 www.knieja.pl