Zasiadka


Zasiadka

A było to tak... W sumie to trochę jak dzień świstaka, śmiałam się do taty wyciągając broń.

Popołudnie. Udało mi się zamienić w pracy i dostałam wolne, a więc wieczorna zasiadka dojdzie do skutku. Kolejny wyjazd na Olszyny. Kozioł wykiwał mnie tam tyle razy, ale to dość trudny teren... żeby choć tak jeszcze raz... św. Hubercie daj mi szanse... W głowie kołatały myśli, czym mogłam sobie przeskrobać u św. Huberta, ale nic nie przychodziło mi do głowy. W kole zostały 3 kozły. Pytam się taty, gdzie jedziemy, no jak to gdzie, Olszyny jeszcze raz.

Mówię do mamy: - Dziś zobaczysz, strzelę kozła - sama śmiałam się w duchu. Uważałam, że nade mną wisi fatum, odkąd zmieniłam broń. Kurcze, to mój 5 sezon, nowa broń, luneta, a diabli by to wzięli. Ale nic, twardo jedziemy. Zbierało się na burzę. W duchu miałam nadzieję, że wytrzyma i nie będzie lało. Pojechaliśmy się wpisać do książki. Jak zwykle już od samego wyjazdu planowaliśmy jak siadamy, choć dużego wyboru nie było. Myślę sobie: siądę jak zawsze i pewnie jak zawsze znów coś pójdzie nie tak. Ale z drugiej strony, kurcze może pójdę od Górek ale? Nie, decyzja zapadła: siadam od Kępy. Tata miał zostać wcześniej na tzw. Pastwiskach.

Zajechaliśmy na miejsce. Duszno było strasznie, komary brzęczały natrętnie pchając się do uszu, to do nosa. Idziemy, czas na nas. Po przejściu wzdłuż kukurydzy kiwnęłam ręką, tata kapeluszem i po Darz Bór rozeszliśmy się każdy na miejsce swojej zasiadki. Po dojściu usiadłam na krzesełku i pełna nadziei i trochę zrezygnowana czekałam aż coś się wydarzy. Najpierw z kukurydzy na ściernie wyszedł lis. Posznurował w stronę wsi, ale zawrócił spłoszony i zniknął z pola widzenia. Ja siedziałam koło kanału. Po lewej stronie miałam takie chłopskie krzaki, do nich przytulona ściernia i mała łąka i to tam głównie skupiałam swój wzrok. Za parę minut telefon z pracy, ale wszystko ok. Nagle zagrzmiało raz i drugi, odwróciłam głowę a tam chmura że ho ho... I słyszę szelest: koza z dwoma koźlakami, ale nie dane mi było ją długo obserwować, bo pobiegła w stronę krzaków. Zaczęło kropić. Dzwonie do taty zapytać, co robimy. Decyzja: zostajemy rzecz jasna, tylko tata poszedł po peleryny do auta. Nie wiedzieć czemu nie wzięliśmy ich ze sobą. Siedzę i czekam a nadzieja gaśnie z każdą minutą. Tak jakby nadchodzące chmury gasiły promienie słoneczne zaciągając ciemną płachtę na każdy mój promyk nadziei. „Zasiadka rozpaczy” - śmiałam się do kolegi wysyłając sms. Nagle na ścierni pojawiła się płowa plama. Lornetka do oczu, to ON. Ten MÓJ kozioł. Dałam znać po cichu tacie, żeby zaczekał i nie przychodził. Jeszcze raz upewniłam się, czy to ten rogacz, ale to było jak przeznaczenie. Pomału wstałam, każdy ruch kontrolowany jak nigdy, każdy mięsień spięty... Podniosłam pastorał, oparłam sztucer... Bicie serca, buch buch, buch buch... wstrzymałam oddech...

Po chwili, tak jakby wraz ze strzałem, puściła się ulewa z nieba. Ostatni kęs. Tata wręczył mi złom. Cała mokra i pełna wrażeń doszłam do samochodu, nie czując zmęczenia i dygocząc z emocji... I co ciekawe, znów zadałam sobie mimo woli pytanie o sens łowiectwa, naszego łowiectwa i pomyślałam że cały czas dopóki je sobie zadaję i potrafię na nie odpowiedzieć wiem, że Łowiectwo to moje całe życie. I pomimo przykrych wydarzeń, które czasem gnębią nas i pomimo złych chwil w życiu wiem, że dzięki jednej mam uśmiech na twarzy. I uśmiech ten pojawia się gdy wieczorem siedząc na kozła przy polach słychać jak zwołują się kuropatwy, jak słyszę świst kaczych skrzydeł nad głową, gdy w kniei rozbrzmiewa

Darz Bór!

Copyright © 2002-2024 www.knieja.pl